Литмир - Электронная Библиотека

Policjant najwyraźniej nie lubił naturalistycznych opisów, gdyż skrzywił się z niesmakiem.

– Mam rozkaz dostarczyć was na wyspę Ormoz – prawie się tłumaczył.

– Ci, co wydali ten rozkaz nie wiedzieli tego, co ja wiem w tej chwili. Zapewniam pana, że jeśli nie dostanę połączenia, to w niedalekiej przyszłości zostanie pan zdegradowany. Zapewniam, że nie są to pogróżki, tylko stwierdzenie faktu. Wahał się.

– Przecież nie ucieknę panu, ani tym bardziej on.

Obrócił się do wozu i nachylił nad radiostacją, ja w tym czasie usilnie starałem się dojrzeć, co dzieje się w pokoju. Ale z tej odległości mogłem równie dobrze oglądać znaczki. Za szybą pokoju nic się nie ruszało.

Risch musiał odczuwać wyrzuty sumienia, gdyż to jego głos powitał mnie w sztabie akcji.

– Czy to ty Filipie? Na litość…

– Zamknij się!

Powiedziałem mu to po raz pierwszy w życiu i przyznaję, że było mi to potrzebne.

– Zamknij się i słuchaj!

Słuchał. Gdy skończyłem długa cisza świadczyła, że ma się z kim podzielić rewelacjami. Niemniej, kiedy wywołał mnie po chwili, sam przyznałem, że ma pecha.

– Zamknij się – powiedziałem mu ponownie i odłożyłem mikrofon.

Miałem ku temu powody. Z tego małego, odrapanego, cholernego domku wyszedł Cobb. Zdrów i cały. Taki sam, jakiego opuściłem przed godziną. Tylko czerwoną plamę na koszuli miał trochę większą.

– Może by mi wreszcie ktoś opatrzył rękę – powiedział stając przed nami.

Patrzyły na mnie zawadiackie i kpiące oczy. Przycisnąłem go do siebie i parę razy mocno walnąłem po plecach. Zasyczeliśmy z bólu obydwaj. Policjant trzymający radiotelefon, z którego wciąż wydzierał się Risch, miał minę świadczącą o zastraszająco niskim poziomie inteligencji.

Epilog

Tego dnia morze było spokojne. Jedynie mgła wisiała w powietrzu zakrywając przed naszym wzrokiem niedaleki ląd. Staliśmy z Rischem w tym samym miejscu, które odkryliśmy z Jolą. W dole sine fale z cierpliwością Syzyfa wpełzały na skały.

– Po wszystkim – westchnął Risch, kończąc kilkuminutowe milczenie. – Wiesz? Prezydent dziękował nam za to, że obyło się bez ofiar. Mówił, iż ciągle wierzył, że nie dojdzie do ostateczności.

Nic nie mówiłem. Kłęby mgły ponaglane wiatrem przelewały się przez szczyt skarpy.

– Mówiłem ci, że dostałeś trzydzieści tysięcy?

– Milczenie kosztuje. – odparłem.

– Gdzie tam! – oburzył się. – Przecież pracowałeś dla nas.

Mleko uniosło się w górę odsłaniając szeroki tunel przestrzeni nad morzem. Tam dalej fale były większe, ale brzegu nie udało mi się dostrzec.

– Dlaczego nie chcesz wrócić na uniwersytet?

– Przecież wziąłem tylko urlop.

– Po trzyletnim urlopie mało kto wraca do pracy.

Wzruszyłem ramionami i spytałem:

– Nie masz wyrzutów sumienia? Tym razem on zamilkł. Chyba zrobiło się zimniej, gdyż dreszcz przeszedł mi po całym ciele.

– Przepraszam!

– Nie szkodzi – odparł. – Masz prawo. Odwróciliśmy się ku budynkom. Czas było wracać. Podał ramię.

– Chyba nigdy się nie dowiemy jak to było naprawdę. Musimy zadowolić się tym, że Cobb nie uległ Heliozie – odczuwał potrzebę mówienia. – Może rzeczywiście miał on tylko nietypową grypę, a może organizm sam zwalczył wirusa. Mogliśmy też popełnić gdzieś błąd w rozumowaniu. Sam nie wiem.

Zauważyłem, że ostatnio on w ogóle mało wie.

– Wiesz czego się nauczyłem? – spytałem, gdy weszliśmy na plac między budynkami.

– Ludzie, ich rozwój, przekroczył próg, do którego wolno popełniać pomyłki. Kiedyś taki błąd mógł kosztować życie jednego, może paru ludzi. A teraz? Wrzucamy kamień do stawu, a fala nie rozpływa się na wodzie, ale wprost przeciwnie. Toczy się i przelewa niszcząc wszystko do końca, rozumiesz? Możemy stawać na głowie, ale błędu nie naprawimy.

– Chyba że pomoże nam przypadek lub szczęście.

– Tak, ale przypadki nie powtarzają się, bo przestałyby być przypadkami.

Na płycie lądowiska, przed nami stał duży helikopter.

– Wiesz z czego się najbardziej cieszę? – spytałem. – Co uważam w tym wszystkim za najważniejsze?

Pokręcił przecząco głową. Uniosłem rękę z wyciągniętym palcem. W kabinie już gotowa i spakowana, siedziała Jola. Przez zamglone szyby widać było jak ze śmiechem opowiada Cobbowi swoją historię. Pewnie opisuje chwilę strachu i rozgoryczenia, kiedy zatrzymali ją w redakcji. Ale to minęło. Przywitani śmiechem wsiedliśmy do środka. Rotor helikoptera zakręcił się szybko, coraz szybciej. I polecieliśmy, bogatsi o parę spraw, z których nie wszystkie zostały przemyślane do końca.

Wyspa została sama. Targany wiatrem kawałek skały z zamkniętym w czworobok kompleksem budynków.

Chmurzyło się, a słony wiatr od morza rozwiewał trawę. Nic ale zakłócało już rytmicznego oddechu przygody.

ICH DWUDZIESTU

Kontakt nastąpił kwadrans po północy. Od razu otrzeźwiał ze snu. Informacja była prosta: siedemnastu z nich odczuło emisję biologiczną świadczącą o agresywnych zamiarach nadawcy. Po zlaniu się w jeden układ wykryli miejsce, do którego zbliżała się obca forma. Było to sto kilometrów na północny wschód od miasta, w którym mieszkał. Zadanie zostało mu powierzone wraz z częścią energii pola, jakim każdy z nich dysponował. W ten sposób starali się go wzmocnić. Nic dziwnego, innym razem on postąpi podobnie.

Przez chwilę jeszcze przysłuchiwał się organizmowi, ale wszystko było w porządku. Następne wstał z łóżka i zasznurował na nogach tenisówki. Krysia spała zwinięta w kłębek, cicho oddychając. Na wszelki wypadek dokonał intensyfikacji jej snu, będąc pewnym, że po tym przez najbliższe sześć godzin nie obudzi się. Potem podszedł do drzwi balkonowych i z przyzwyczajenia cicho je otworzył. Na dworze było ciepło, jak to w czerwcu. Oparł ręce o barierkę i rozejrzał się po ciemnych i pustych oknach sąsiadów. Nie było nikogo. Uspokojony popatrzył na niebo, a gdy znalazł kierunek, uniósł się w powietrze. Poleciał na północny wschód, powoli nabierając prędkości.

Światła ulic szybko zniknęły z tyłu. Zmysł orientacji informował o braku innych obiektów latających w promieniu jednego kilometra, co było do przewidzenia, gdyż lotnisko mieściło się pe drugiej stronie miasta. Nie czuł siły wiatru. Całe ciało otaczała centymetrowa warstwa pola siłowego, chroniąca również od zimna. Gdy mijał pasmo wzgórz otaczających miasto, dla próby wzbił się na wysokość pięciu kilometrów. Z radością stwierdził, że nie odczuwa przez to żadnych przykrych sensacji. Zadowolony, obniżył lot do stu metrów. Niebo zaścieliły niskie i ciemne chmury, które zakryły Księżyc. Przesuwał się na wysokości jednego kilometra, tak że z trudnością rozpoznawał szczegóły terenu.

Kilkanaście kilometrów za miastem wdzierał się we wzgórza język pustyni. Obserwując Ziemię w podczerwieni, dostrzegł skok jasności. Byt to, ostygły już teraz, pustynny piasek. Widząc, że leci we właściwą stronę, skoncentrował się i jeszcze bardziej zwiększył prędkość. Wiedział, że informacja, jaką odebrali o miejscu i czasie lądowania, zawierała pewien margines tolerancji. W szczególności odnosiło się to do czasu, gdyż dla niego liczba czynników ubocznych, które zakłócały proces przewidywania, była bardzo duża. Również pamiętał o tym, że jako układ byli w stanie przewidzieć zdarzenie z co najwyżej półgodzinnym wyprzedzeniem. Odebrany czas lądowania obcej formy był na granicy tego okresu. Ale na szczęście zbliżał się do celu.

Chociaż wokół było ciemno, na wszelki wypadek postanowił zmniejszyć szybkość. Gdy to zrobił, dostrzegł przed sobą w dole jakieś światełko. Nie zdołał się jednak dokładniej przyjrzeć, gdyż poczuł falę olbrzymiego przeciążenia. Jego osobiste pole siłowe zostało wręcz zmiecione, ale mimo to osłabiło impet uderzenia. Wiedział dokładnie co się stało; zaatakowano go z broni grawitacyjnej. Napastnika nie zdołał dostrzec, ale był w pełni przekonany, że jego obawy co do czasu lądowania obcych okazały się uzasadnione. Koziołkując w powietrzu czuł, jakby ściskały go żelazne kleszcze, a serce biło oszalałe, nie mogąc pompować ciężkiej jak rtęć krwi.

29
{"b":"100639","o":1}