Литмир - Электронная Библиотека

– Aha – ocknął się – dziękuję. Wyszedł. Przewinąłem taśmę i człowiek na szklanym monitorze zaczął umierać po raz wtóry.

II

Pallison ciągle nie wracał. Dzwoniła tylko jakaś dziewczyna przedstawiając się jako sekretarka nieznanego mi profesora Holya. Prosiła w imieniu docenta i profesora, żebym się nie niepokoił i dodała, że konsylium przewidziano za dwie godziny. Na pytanie o sytuację, bąknęła coś niezobowiązującego i przepraszając rozłączyła się.

Miałem na kartce wypisane tylko dwie pozycje. Przypuszczenia, same przypuszczenia. Na dole było jeszcze jedno zdanie, podkreślone czerwonym flamastrem: Zbadać substancję dawkowaną przez Helgstroma.

Liczyłem jeszcze na własną, nie opublikowaną przeze mnie metody rozpoznawania wirusów, a

dokładniej ich cech rodzinnych. Opierało to się na pewnych odczynnikach krystalicznych. Niecierpliwiłem się. Nikogo tutaj nie znałem, a wychodząc sam na poszukiwanie Pallisona mogłem się zgubić w potężnym, jak dało się zauważyć, kompleksie laboratorium. Z roztargnieniem zacząłem się przyglądać fotografii niemłodej już kobiety, postawionej dyskretnie w kącie biurka.

– Chyba skądś ją znam – pomyślałem.

Ale już wiedziałem. Miała tak samo ufne oczy jak Pallison.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Pallison zamknął je za sobą i dysząc oparł się o nie. Wstałem z fotela.

– Idziemy na konsultację?

– Tak i to szybko.

Wyszedłem zza biurka. Rzadko kiedy można widzieć tak zdenerwowanego człowieka. Po prostu wypchnął mnie za drzwi.

– Zostawiłem dokumentację! – zdążyłem krzyknąć.

– Szybko, to nie ma znaczenia.

Szedł takim tempem, że aby mu dorównać musiałem biec. Korytarz był pusty. Białe aseptyczne ściany i dyszący oddech Pallisona. Zza uchylonych drzwi dobiegały odgłosy intensywnej kłótni. Nawet się nie zatrzymaliśmy. Boczny korytarz.

– Dostanę zawału albo klaustrofobi – przeszło mi przez głowę.

W ścianie tkwiły duże drzwi.

– Masz szczęście, że ja też czytuję twoje artykuły – powiedział trochę bez sensu, przekręcając koło dociskowe.

Nawet nie zauważyłem, że przeszedł na „ty". W środku szerokiej sali stały rzędy stołów laboratoryjnych, pudeł i części manipulacyjnych.

– Tu mamy się konsultować? – zdobyłem się na ironię, lecz jego odpowiedź odebrała mi chęć do żartów.

– Zgłupiałeś? Żadnej konsultacji nie będzie. Laboratorium jest załatwione. Poszło pięć następnych sekcji, dziesięć osób kona tam teraz.

Wrosłem w podłogę.

– Można chyba izolować hermetycznie cały poziom?

– Nic z tego – mruknął i nie wiadomo po co zaczął odsuwać na bok pudła spod jednej ściany.

– Pomóż mi – sapnął.

Ruchy rąk i przenoszenie ciężarów nie pozwalały na zebranie myśli Odezwał się pierwszy.

– Kiedy zorientowaliśmy się o niesamowitej wirusencji, odcięliśmy cały poziom, łącznie z sekcjami, gdzie badaliśmy ospę. To było w tym czasie, kiedy wyjechałem po ciebie. Przegrody między poszczególnymi sekcjami teoretycznie nie są idealne, dlatego też zakażenie sąsiedniej sekcji nie było tragedią. Jednak godzinę temu stwierdziliśmy identyczne objawy na wyższym poziomie. Docent Pasos wyczuł, że coś z nim niedobrze i zameldował nam. Ale było za późno.

Pallison odsunął jak widać co chciał i spojrzał na zegarek.

– Szlag by to trafił! – krzyknął. – Zapomniałem.

Podbiegł do jednego z pudeł. Na pozór było fatalnie zakurzone. W środku znajdowały się aparaty tlenowe zamkniętego obiegu.

– Wkładaj! – rzucił mi jeden. – Szybko, bo ja już głupieję.

– Po co to?

– Wkładaj, chyba nie chcesz, aby cię diabli wzięli.

Włożyłem.

– Co ty w takim razie robisz? Trzeba im pomóc.

Chwycił mnie za materiał na torsie.

– Jeśli powiesz teraz choć słowo na temat człowieczeństwa, to ci rozwalę łeb – mówił z ryjem maski przed moją twarzą.

Ledwie rozumiałem słowa.

– Posłuchaj! Jest to laboratorium pierwszego stopnia i bada się tutaj tak kurewskie świństwa, że nie mają one prawa dostać się na zewnątrz. Dlatego też ma ono specjalne zabezpieczenie, o którym nikt poza mną tutaj nie wie.

Potrząsał mną całym. Szybkę maski pokryła mu para.

– Tym zabezpieczeniem jest cały system podsłuchu wizualnego i fonicznego. Jest tu od cholery kamer i mikrofonów. Po ich drugiej stronie siedzi w bazie paru facetów, którzy w przypadku epidemii mają rozkaz nas załatwić, a laboratorium zalać ciekłym azotem.

– To niemożliwe – wybełkotałem. – Nikt tego nie uczyni z zimną krwią.

– Gówno prawda. Ich jest kilku, a tylko jeden ma prawdziwy podgląd na nasze laboratorium, inni mają podstawione nagrania i zawsze ten decydujący może mieć uczucie, że to próbny alarm. Zresztą oni takich alarmów mają kilka na tydzień i już dawno przestali kojarzyć nas z prawdziwymi ludźmi. W końcu zabijali na niby tyle razy…

– Jak zabijali?!

– Najpierw puszcza się gaz obezwładniający, potem ksylonowy, do każdego pomieszczenia. Nie masz pojęcia jak sprytnie jest skonstruowany nasz ośrodek. Następnie sprężarki wciągają do zbiorników powietrze podając na jego miejsce azot. Po godzinie laboratorium ma temperaturę niemalże próżni kosmicznej. Nie przypadkiem powiedziałem w windzie, że jest zbudowane jak termos.

Spojrzał raz jeszcze na zegarek.

– Sądzę, że zaczęli wpuszczać gaz.

– Skąd ty do jasnej cholery wiesz o wszystkim?!

– Mój bystry i genialny przyjacielu. Gdybyś miał za kochankę panienkę obsługującą jednocześnie faceta, który projektuje takie zabawne pomieszczenia jak to, wiedziałbyś to samo.

Przełknąłem wiadomość.

– Chcesz uciekać?

– Naturalnie. Jak nam się poszczęści, obydwaj zwiejemy. Tu, za ścianą powinna być pochylnia, którą za kilka dni wjadą automaty, aby pogrzebać w naszych trupach i dowiedzieć się co tak naprawdę nas wykończyło. Tym na górze główka pracuje. Ani pół wirusa nie wydostanie się na powierzchnię z tej prostej przyczyny, że nic stąd już się nigdy nie wydostanie.

Przesuwał palcami po ścianie, najwyraźniej czegoś szukając.

– Nie martw się. My tędy wyjdziemy – dodał.

Schylił się i zaczął obmacywać listwę przy podłodze.

– Niech to diabli, kiedyś sprawdziłem, że po drugiej stronie jest pochylnia, ale nie oznaczyłem wichajstrern. O, jest! – zawołał radośnie.

Rozglądając się wokół skojarzyłem pewne fakty.

– Tutaj nie ma kamer? Zaśmiał się.

– Były. Zanim przyszedłem po ciebie, zdążyłem je nieco uszkodzić. To samo zrobiłem w dwóch sąsiednich pomieszczeniach. Pomyślą, że zasilanie wysiadło.

Szarpnął listwę do góry. Zwinęła się ze ścianą jak żaluzja. Dalej były szerokie metalowe drzwi.

– Wyjdź na korytarz. Upewnij się, czy już ich załatwili. Gdyby ktoś się jeszcze ruszał, to nie wchodź mu w drogę i uważaj na maskę.

Zawahałem się. Zrozumiał mnie, gdyż życzliwie klepnął po ramieniu.

– Nie bój się. Nie pójdę bez ciebie. Chcę tylko wiedzieć ile mamy jeszcze czasu.

Jego uwagi były nieaktualne. Na korytarzu nikt się nie ruszał. Dotarłem aż do drzwi, gdzie przedtem słychać było kłótnię. Rozglądając się czujnie pchnąłem je do środka. Coś przeszkadzało. Był to młody mężczyzna z rozerwaną na piersi koszulą. Jego nogi zagradzały przejście. W głębi na podłodze leżały dwie kobiety, a z głową opartą o blat biurka siedział ten sam facet, który pytał się przedtem o Pallisona. Nie żyli! Zwiększyłem dopływ mieszanki i zataczając się pobiegłem z powrotem,

– Tylu ludzi wykończyli – jęczałem – tylu ludzi.

Ściana, przy której grzebał Pallison w czasie mojej nieobecności, uległa kolejnej metamorfozie. Ziała na niej paszcza szerokiego wejścia, za którym ciągnęła się stromo pod górę pochylnia. Zdałem krótką relację. Pokiwał głową.

– Za parę minut zaczną podawać azot. Idziemy. Mamy sto metrów pod górę. Chwyciłem go za ramię.

– A wirusy nie dostaną się przez pancerz do gruntu, nawet po zalaniu azotem?

– Jeśli będą aktywne, to pancerz ich nie przepuści. Ten chociaż jest idealnie szczelny. Chyba że to świństwo potrafi przejść przez lity metal.

15
{"b":"100639","o":1}