Литмир - Электронная Библиотека

– A jak myślisz? – odpowiedział, uśmiechając się.

– To dobrze, to bardzo dobrze – mówiła – a więc mamy szansę. Mamy… Jak dobrze, że ty tu jesteś.

Przytulili się do siebie i patrzyli na migocące na niebie gwiazdy A on jej opowiadał o Platonie Atlantydzie i cały czas myślał o tym, że nie mają żadnej szansy.

Trzecia godzina

Zegar wybił północ. Jan patrzył na drzwi, za którymi zniknęła Beata. Poszła do kuchni, aby zrobić herbatę. Wiedział, że się bała, ale jednocześnie wyczuwał, że go kocha. Tak jak on ją. Miłość – dziwne uczucie. Przez nie postanowili być ze sobą do końca. Ale jakiego? Nie chciał, aby cierpiała. Jeszcze raz spojrzał odruchowo na kieszonkę koszuli. Widać było w niej plastykowy rożek małej torebeczki. Torebeczki z białą, krystaliczną substancją. Nie! Co za głupie myśli go nachodzą!

Za oknem rozległ się wrzask. Gwałtownie wstał, przewracając fotel wyjrzał na dół. Na asfalcie widać było małą rozrzuconą sylwetkę, podobną do rozdeptanej biedronki. Ten jak widać wolał bardziej manifestacyjnie zakończyć życie. Jeszcze raz przejechał wzrokiem w dół po elewacji – jedenaście pięter. Rozejrzał się, prawie wszystkie okna były oświetlone, a tam po prawej stronie, zza gmachu poczty widać byłe łunę.

– Kto to? – usłyszał, gdy ktoś nagle mu zakrył oczy dłońmi.

Dla powagi chwilę się zastanowił.

– Ty – rzekł.

– Zgadłeś – powiedziała Beata dając mu pstryczka w nos – chodź, coś zjemy.

Na stole stała taca z kanapkami i dymiące filiżanki z herbatą. Mocną herbatą, taką jaka oboje najbardziej lubili.

Czwarta godzina

Myślał długo i ciężko myślał. Z zazdrością patrzył na Beatę. Spała z głową na jego kolanach. Jeden pantofel spadł jej i leżał na dywanie. Cicho oddychała. Lekko gładził jej włosy. Przeniósł wzrok wyżej. Stół z niedojedzoną kolacją w ciemnościach nabrał monstrualnych kształtów. Jego długi cień, od smugi światła z okna, sięgał aż do przeciwległego kąta pokoju. Cisza. Czyżby inni już…? Domy nadal były oświetlone. Oni jednak woleli siedzieć po ciemku. W kącie sennie buczał telewizor. Nadal nic się nie pojawiało na ekranie. Czyżby nie mieli już spikerów? A może uznali, że wszystko się dopełniło?

Popatrzył na nią. Nie mógł pozwolić, aby cierpiała. Lecz jak on może zrobić jej coś złego? Musi, bo ją kocha. Musi? Tak, dla jej dobra. Przysunął szklankę z Wodą. Z kieszonki ostrożnie, aby jej nie zbudzić, wyjął torebeczkę i wyciągnął szew. Proszek szybko się rozpuścił. Podniósł dłoń ze szklanką i popatrzył pod światło. Woda lekko falowała, szyderczo wydłużając obraz Księżyca. A więc, tak to wszystko się skończy. Sprężył się w sobie i delikatnie postukał ją w ramię. Beata otworzyła oczy.

– Masz wypij – powiedział – dobrze ci to zrobi.

– Co to jest? – wychrypiała, mrużąc oczy od światła Księżyca.

– Lemoniada – powiedział krótko, gdyż wiedział, że przy następnym słowie nie wytrzyma.

– Dobrze, jak chcesz – szepnęła, biorąc szklankę.

Uniosła się na łokciu i opierając głowę o jego ramię przechyliła szklankę do ust. Jan zamknął oczy. Dopiero, gdy usłyszał stukot, rozwarł powieki. Tamci mieli rację, to działało błyskawicznie. Jej ręka opadła i huśtała się rytmicznie nad podłogą. Szklanka wypuszczona z rozwartych palców potoczyła się pod otwarte drzwi balkonu. Jeszcze chwilę się kiwała, aby potem znieruchomieć. Jan patrzył w skupieniu, jakby poza nią już nic go nie interesowało.

Piąta godzina

Szklanka dalej leżała. Chociaż wydawało się… ale nie, tylko mu się zdawało.

Szósta godzina

Tak, był pewien. Szklanka się nie rusza. Mój Boże, ona leży tak samo jak przedtem. Szklanka…

Siódma godzina i ostatnia

Odwrócił wzrok. Na dworze był już dzień. Powoli przesunął głowę w kierunku telewizora. Rozchełstany facet już od kilkunastu minut wykrzykiwał: „Uratowani, major Bile, ludzkość, żyjemy, bracia, „Apokalipsa” wysadzona w ostatniej chwili, deszcz meteorytów, i jeszcze raz „ludzkość, uratowani…" Popielniczka trafiła w sam środek kineskopu. Obraz pękł i po chwili widać było tylko tlące się przewody.

Wstał i powoli zaczął iść w stronę jasnego kwadratu na ścianie. Ostrożnie, aby nie daj Boże się zbudziła, niósł jej ciało na rękach. Jeszcze krok i wiatr owiał rozpalone czoło. Schylił głowę i przytulił do lodowatego policzka. Skórę miała jak zawsze delikatną i miękką. Słychać było nieliczne krzyki i wiwaty. Gdzieś, daleko w górze wisiał samotny ptak; wolny i niezależny.

On jak tamten też leciał i tylko kwadraty bruku były coraz bliższe.

ZAPOMNIANY PRZEZ LUDZI

Przez opary snu dotarł do mego jakiś dźwięk, który z każdą chwilą zdawał się być coraz gwałtowniejszy. Miał zamiar go zignorować i spać dalej, gdy nagle uświadomił sobie jego pochodzenie. Był to budzik. Otworzył oczy i mógł stwierdzić, że się nie omylił. Jasny cyferblat szczerzył wskazówki, sugerując godzinę siódmą. Musiał wstawać. Aby jak najszybciej wygonić resztki snu, energicznie odrzucił kołdrę i podbiegł do okna. Parkiet chłodził rozgrzane stopy. Na dworze na szczęście nie padało; powietrze było wilgotne i pachniało lipą. Wychylił się dalej i mógł dostrzec dwa kundle szaleńczo biegnące wukół kubłów na śmieci. Za nim w pokoju trzasnęły drzwi. Uniósł głowę, w dalszym ciągu przechylając się za parapet Ujrzał twarz matki; miała dziwny wyraz.

– Co pan tu robi? – usłyszał. Głos był na pozór stanowczy, ale, znając matkę, wyczuł strach.

– Patrzę przez okno, proszę pani – odparł, w miarę beztroskim tonem.

– Proszę odpowiedzieć! – krzyknęła histerycznie. Bo zawołam policję!

Wyprostował się zdziwiony.

– O co ci chodzi, mamo? – mówiąc to, zro-bil krok w jej stronę.

– Proszę się nie zbliżać! Nie jestem żadną pańską mamą! – krzyknęła znowu. – Jeszcze raz pytaiń, kim pan jest?!

– Mamo, zwariowałaś? – teraz i w jego głosie zabrzmiała histeria.

Kobieta znów podskoczyła na dźwięk słów „mama", coraz bardziej czerwieniejąc na twarzy.

– A więc nie chce pan powiedzieć, co robi tutaj o siódmej rano i to w pidżamie! – zawołała zatrzaskując drzwi.

Usłyszał odgłos przekręcanego klucza w zamku. Przez moment, na tyle długi, że zdążyły umilknąć kroki, stał niezdecydowany pośrodku pokoju, aby później gwałtownie skoczyć do drzwi. Uderzył w nie kilkakrotnie pięścią.

– Mamo, otwórz! – wołał. – O co ci chodzi?

Zza drzwi odpowiedziały jakieś dalekie szmery i nic więcej. Otarł kułak ze złuszczonego lakieru, aby później wolnym ruchem sięgnąć do kieszeni. Miękkość materiału uprzytomniła mu fakt, że jest w pidżamie. Usiadł na łóżku, zdjął ze stoliczka paczkę papierosów i stukając palcami w denko, ustami wyjął jeden z nich. Właśnie miał potrzeć łepek zapałki, gdy usłyszał odgłos kroków z korytarza. Odruchowo wstał. W uchylonych drzwiach ukazała się głowa Scotta; sąsiada z góry, dobrodusznego ojca rodziny. Robert mimochodem zauważył pod jego nosem resztki piany po goleniu. Matka najwyraźniej zastała go przy porannej toalecie.

– No… – zaczął groźnie Scott.

– Panie Scott – wszedł mu w słowa Robert – dobrze, że pan przyszedł. Nie wiem, co się dziś dzieje z moją mamą. Wygląda jakby mnie nie poznawała. Może pan jej…

– Zamknij się pan! – przerwał Scott. – Skąd tu się wziąłeś? Tylko szybko, bo jestem nerwowy! Według mnie to zwykły złodziej, pani Holmitz – dodał zwracając się do matki Roberta.

Ten stał z wytrzeszczonymi oczyma i czuł, jak coraz bardziej robi mu się gorąco.

– Czyście powariowali? – wyszeptał. – Przecież ja mieszkam w tym domu od urodzenia, już dwadzieścia lat. A to jest moja matka, przecież wiem, do cholery, jak ona wygląda. Pan też mnie zna od urodzenia. Przestańcie robić głupie kawały, gdyż to wcale nie jest dowcipne.

6
{"b":"100639","o":1}