Литмир - Электронная Библиотека

Materiał na oparciach zatrzeszczał pod palcami Tolsena.

– Wyłącz go! – krzyknął.

– Komputer BO-1. Nie mogę. Brak łączności jest również wynikiem bezpośrednich uszkodzeń ośrodka programującego automatu. Przyczyna: przebywanie w zasięgu silnego źródła radioaktywnego. Automatyczna blokada programu uszkodzona.

Tolsenowi zaczynało brakować powietrza, zaś w klatce piersiowej pojawiło się ostre kłucie, które zmieniało się w rwanie.

– Jaki był ostatni meldunek automatu przed utratą łączności?

– Komputer BO-1. Automat wykonywał cięcie w celu wyrównania brzegów wyrwy. Mając jego dokładne funkcje po uwzględnieniu sprawności palników, automat za trzy minuty przetnie główne przewody powietrza z poziomu A-2. Oczywiście przy założeniu, że nie zmienił samoczynnie programu.

To, co słyszał nie mieściło mu się w głowie. Przecież to było niemożliwe. Absurd! Ale wiedział, że ta blaszanka nigdy nie kłamie.

– Te przewody łączą główny zbiornik ze sterówką? – spytał, będąc pewien tego, co usłyszy.

– Komputer BO-1. Tak. Obecnie uzupełniam przez nie ubytek powietrza. Po ich przecięciu będzie to niemożliwe.

Ból stał się gwałtowniejszy i Tolsen zaczął żałować, że statek ma w sterówce sztuczną grawitację, gdyż oddychać było coraz ciężej.

– Nie możesz temu iakoś zapobiec? – spytał wręcz histerycznym głosem – Rozkazuję ci zatrzymać automat. Słyszysz, gruchocie? Zatrzymaj go!

– Komputer BO-1. Rozkaz niewykonalny. Statek me posiada innych automatów samojezd-

nych, co w świetle poprzednich faktów stawia problem nierozwiązalnym.

Tolsen widział już czerwone kręgi przed oczyma, jednak ciągle się łudził. Nie wierzył, że cała ta paradoksalna sytuacja tak jednoznacznie ma go przywieść do zguby. Jednak komputer rozwiał i tę nadzieję.

– Komputer BO-1. Spadek ciśnienia w przewodach powietrznych z poziomu A-2. Przyczyna: uszkodzenie ich przez niesprawny automat naprawczy. Zamknąłem wloty przewodów do sterówki, co uniemożliwia wyrównanie ubytku powietrza, uchodzącego przez uszkodzoną gródź. Ciśnienie w sterówce spada w tempie 40 milibarów na minutę. Należy się położyć spokojnie i…

– Milcz debilu! – wrzasnął mając wrażenie, że serce mu puchnie i zaraz połamie żebra.

– Komputer BO-1. Polecenie niezrozumiałe. Ciśnienie spadło do 890 miiibarów.

Czuł jakby nóż wbijał mu się w splot słoneczny, a od promieniującego bólu powoli drętwiały mięśnie. Starał się pozbierać myśli, ale nie mógł się zdobyć na nic więcej jak na bezproduktywne powtarzanie: automat, cięcie, łączność powietrze. Zaś tego ostatniego było coraz mniej.

– Komputer BO-1. Ciśnienie wynosi 830 miiibarów. W takiej sytuacji należy się uspokoić…

– Ty draniu! – ryknął Tolsen zrywając się z fotela, tak jakby tam za szybkami wskaźników dojrzał twarz swojego śmiertelnego wroga.

Nie dobiegł jednak do wyłącznika, gdyż wcześniej coś pękło w sercu; zdążył to jeszcze poczuć. W sterówce zapadła cisza. Ciało Tolsena leżało wyciągnięte między fotelem a pulpitem. Palce lewej ręki były kurczowo zaciśnięte na jednej z dźwigni. Tylko tyle zdążyły zrobić. Słychać było lekkie buczenie prądu. Potem po cichu otworzyła się gródź. Za nią korytarz był pusty, o gładkich i jasnych ścianach.

– Komputer BO-1. Informacja do zapisu. Siedemdziesiąta pierwsza godzina lotu. Wszystkie urządzenia pracują bez zmian. Przeprowadzono samodzielny eksperyment badawczy. Cel eksperymentu: wytrzymałość człowieka na stres w warunkach lotu układowego. Wynik negatywny.

Dwa tygodnie później INFOR zamieścił krótką wzmiankę:

„W wyniku zbyt dużego poziomu pseudoświadomości komputery nowej generacji BO z firmy Kerkson nie będą wykorzystywane do astronawigacji, ani do żadnych innych zajęć na warunkach komputerów technicznych. Wydaje się jednak, że mogą znaleźć zastosowanie dla grup twórczych, jak malarze, struktonicy, czy literaci. Badania w toku".

EPIDEMIA

Prolog

Jałowe, sprażone słońcem pustkowie. Spokój. W cieniu baraków siedzą rzędem ludzie. Jedynie złożone w kostki białe kombinezony z maskami nie pasują do sceny. Na pobliskim płaskowyżu stoją, tnąc kratownicami niebo, wieże szybów wiertniczych. Słońce. W przeżarte skwarem powietrze wdziera się jęk sześciocylindrowych silników i chrzęst ciężko pracujących opon. Dwa wozy transportowe w asyście łazików pożerają metr za metrem piaszczystą drogę. Ludzie flegmatycznie ustawiają się w szereg. Na spotkanie przybyłych wyszedł niski człowiek w okularach. Po nagiej skórze głowy spływają mu systematycznie kropelki potu. Zanim wyciągnie rękę, jeszcze co najmniej trzykrotnie przetrze czoło wierzchem dłoni.

– Stoken, inżynier Stoken – przedstawia się.

– Sierżant Molent – mówi wysoki blondyn.

– Przywieźliśmy ładunki.

Z uwagą obejrzał podaną kartę identyfikacyjną. Przeszli na tył transportera. Wojskowy niby przypadkiem, zasłonił sobą zamek szyfrowy umieszczony na drzwiach. Po chwili stanęły otworem. Stoken łapczywie zerknął do środka. W mroku, zablokowany amortyzatorami leżał długi, srebrzyście lśniący walec.

– Dziesięć kiloton – szepnął do siebie. Sierżant kiwnął głową.

– W drugim jest to samo, ale wybaczy pan

– dodał, zamykając wóz – musimy poczekać na pułkownika.

Stoken był zbyt zmęczony upałem, aby zaprotestować.

– Wicedyrektor Colins prosił, aby przekazać panu, iż przybędzie razem z pułkownikiem

Patonem. Mają przylecieć – zerknął na zegarek -… za około godzinę.

– Tak – mruknął Stoken zgryźliwie. – My musimy smażyć się na słońcu, a oni pewnie jeszcze do tej pory siedzą przy pełnej klimatyzacji.

Sierżant zrobił krok do tyłu, jakby szukał pewniejszego oparcia dla nóg.

– Pan Colins z pułkownikiem Patonem znają się już od ponad trzydziestu lat. Stoken wzruszył ramionami.

– Czy wszystko jest przygotowane? – Sierżant nie dał zapomnieć o sobie.

– Od trzech dni – ostatnie słowo zaakcentował bynajmniej nie przypadkiem. – Może byśmy zaczęli?

Sierżant pokręcił głową.

– Niestety. Nie mam uprawnień. Miałem się tylko upewnić, że wszystko jest w porządku.

– Jasne! – Stoken przygarbił się i pomaszerował w stronę baraków.

Bał się, że któryś z robotników dobierze się do jego lodówki, jedynego pocieszenia w tym skwarze. Sierżant z tyłu krótkimi komendami instruował żołnierzy.

Trzy helikoptery wyskoczyły znad wydm wzbijając tumany piasku. Gdy zamarły silniki, dało się zauważyć dwóch mężczyzn, szczególnie darzonych szacunkiem przez resztę.

– Jak tam panie Stoken, doczekał się pan swojej bomby? – powiedział Colins, gdy już zbliżyli się do baraków.

– Dzięki Bogu, bo w tej prowizorce ledwie można mieszkać.

Colins roześmiał się.

– Sam pan wie, że pieniądze rzecz święta. Nie można było tu postawić całego zaplecza, bo w końcu podziemny wybuch jądrowy to nie przelewki. Jak rąbnie, to niejednemu jaja może urwać.

Stoken machnął ręką.

– Zdążymy dzisiaj odpalić?

– Musimy! Mam wieczorem mile spotkanie – Colins uśmiechnął się obleśnie. – Mówię ci kochany, życie jest piękne!

Zawyły transportery. W samą porę dla Stokena, który miał fatalną dla siebie w skutkach odpowiedź już na końcu języka. Zbliżył się pułkownik.

– Wysłałem chłopców, aby zakładali ładunki i muszę pana pochwalić panie Stoken. Szyby odwiercone są na medal. Będzie miał pan tyle ropy, że aż sam pan się zdziwi.

– Mam nadzieję – odparł ostrożnie, maskując rozdrażnienie. – Ta cholerna skała jest tak mało przepuszczalna.

– Niech pan się nie martwi. Wybuch skruszy ją w całej okolicy. Detonujemy na kilometrze, jak było uzgodnione.

– Jasne, moi panowie – Colins poklepał ich po plecach. – Nie możemy pozwolić, aby całowanie rączek panom z rządu poszło na marne. Chodźmy do helikoptera. Zupełnie przypadkiem mam tam całą butelkę „Martini”.

11
{"b":"100639","o":1}