Литмир - Электронная Библиотека

Nie pijąc ani kropli wyszedłem na korytarz i po chwili dotarłem do pokoju na parterze. Radość, z jaką mnie powitała nasuwała przypuszczenie, że nie była całkowcie pewna wizyty. Skórę na delikatnych kościach policzkowych pokrył blady rumieniec. Otwarta książka świadczyła, że czytała. Znów siedliśmy naprzeciwko siebie i mówiliśmy. Mogło mi się zdawać, ale dzisiaj w jej oczach, w głosie było coś innego, bardziej osobistego. Coś, co z reguły trzyma się głęboko schowane w zakamarkach duszy i tylko czasami okazuje komuś, jednemu. Zdawała się nie dostrzegać, iż już od paru minut trzymam rękę na jej dłoni. Nie ruszałem palcami. Wydawało mi się to zbędne, burzące przyjemność, jaką czerpałem z ciepła ręki.

Tego wieczoru Jola mówiła o sobie, wylewając olbrzymi zapas słów nagromadzony w czasie tygodni odosobnienia. Nie starałem się być partnerem w dyskusji, wolałem słuchać i uśmiechać się od czasu do czasu. Mój Boże! Nigdy bym nie przypuszczał, że pewne rzeczy mogą mnie jeszcze bawić. Było już dobrze po północy, kiedy to się stało. Ostatnim błyskiem intelektu pojąłem, że przestaję rozumieć co do mnie mówi. Krew dudniła w uszach.

– Jola – powiedziałem – nie masz pojęcia, jak się cieszę, że się spotkaliśmy – zachichotałem. – Temu draniowi Rolandowi powinienem postawić dużą wódkę.

– Tylko uważaj, on ma wszelkie cechy na przyszłego alkoholika – odparła, patrząc z uwagą na moje manewry.

Aby być bliżej przyklęknąłem na jedno kolano.

– Lubisz mnie trochę?

– Tak, tylko nie chcę, abyś mówił przez zęby.

Na moment powstrzymałem moje wędrujące ręce.

– Wcale nie mówię przez zęby – powiedziałem z takim skurczeni szczęk, że aż się obydwoje roześmieliśmy.

Ręce drżały mi jak nowicjuszowi.

– Podobam ci się? – spytałem, czując przez sweter sprężystość jej ciała.

– Tak – chwyciła moje dłonie – ale nie psuj wszystkiego.

Poczułem zapach, jej zapach. Nie używała perfum, nie musiała.

– Kocham cię – szepnąłem i zanurzyłem się głową tam, gdzie sweter krył unoszące się w rytm oddechu pełne piersi.

Moje dłonie szukały, pieściły i obejmowały w zafascynowaniu nowością. Szarpnięcie i dostałem w twarz dwa razy. Mocno.

– Wyjdź natychmiast! – krzyknęła zrywając się z kanapy.

Stałem nic nie rozumiejąc. Wypchnęła mnie za drzwi i głośno trzasnęła zasuwką.

Po pół godzinie siedzenia na ławce w korytarzu poszedłem do baru i kupiłem pół litra. Siedząc u siebie w pokoju, patrząc na własne nogi, ze świadomą premedytacją urżnąłem się w sztok.

Następny dzień przesiedziałem w pracowni. Mój pogląd na świat ulegał tak kolosalnym zmianom, że zapomniałem o wyspie, chorobie i całym tym cholernym bałaganie.

Wieczorem, na korytarzu, ona zaczepiła mnie pierwsza. Ani słowem nie wspomniaia o tym, co się zdarzyło. Ponownie znalazłem się u niej w pokoju i tak jak pierwszego dnia wyleciałem w chwili, gdy zaczynało mi się coś tam wydawać. Tym razem przy pożegnaniu zapięła mi guzik przy koszuli.

Kilka następnych dni minęło podobnie. Mniej więcej po tygodniu, kiedy zaczynałem się przyzwyczajać do sytuacji, zaraz po przyjściu pchnęła mnie na fotel i demonstracyjnie zamknęła zasuwkę. Następnie opierając ręce na moich ramionach powiedziała parę rzeczy na mój temat. Potem zgasiła światło i tej właśnie nocy zrozumiałem, iż spotkałem dziewczynę życia.

XI

Keler, Kowen i Risch siedzieli razem od paru godzin. Sekretarz był szczególnie zrównoważony. Risch przez ostatnie dni miał okazję pojąć, że nie przypadkiem ten człowiek piastuje swoją funkcję.

– Podsumowując – mówił powoli, dobitnie akcentując poszczególne słowa – przesłuchania i rekonstrukcja wypadków jednoznacznie ustaliły, że sto nasion Heliozy rzeczywiście zostało zgubionych na lotnisku „Betley'a". Mimo ogłoszeń i innych form kontaktów z przypadkowym znalazcą, ten się nie zgłosił. Racje stanu nie pozwalają na otwarte ogłoszenie całej sprawy, przede wszystkim dlatego, iż nie ma pewności, że odniesie to skutek. Groziłoby to nieobliczalną paniką. Tak więc, mimo znalezienia i odosobnienia wszystkich potencjalnych chorych, celu nie udało się osiągnąć. Mówiąc alegoriami, jeden z naszych potoków umknął nam z rąk. W takiej sytuacji nie wolno podejmować ryzyka.

Umilkł, gdyż Kowers przechylił się do przodu, jakby chciał coś powiedzieć. Ale on sięgał tylko po butelkę wody mineralnej.

– Właśnie – Keler jak zahipnotyzowany patrzył na pijącego. – Pan, profesorze Risch, czytał nam przed chwilą prognozę biegu wypadków, jakie by nastąpiły, gdyby chociaż jedna osoba uległa chorobie. Liczba czterech milionów zgonów w pierwszym tygodniu, z dalszym ich wzrostem w dniach następnych jest możliwością, jakiej za wszelką cenę musimy uniknąć. Powtarzam, za wszelką cenę!

Risch był blady i wyglądało na to, że zaraz zwymiotuje.

– Powtarzam raz jeszcze. Prezydent zrzucił ciężar podjęcia decyzji na nasze głowy. Mówił dużo na temat wszechstronnego przeanalizowania sytuacji, ale wiadome jest, że zaakcentuje każdą decyzję. Więc jaka ona będzie?

Kowers westchnął.

– Jestem za unieszkodliwieniem tych ludzi.

– To będzie morderstwo – powiedział cicho Risch.

– Pan, lekarz, specjalista tak mówi? – Keler chciał mieć jednomyślną decyzję, albo posługiwał się maksymą: zbiorowa odpowiedzialność to żadna odpowiedzialność.

– Dobrze – Risch schował twarz w dłoniach – zgadzam się. Niech tak będzie.

– A więc zadecydowaliśmy – odparł Keler ocierając czoło. – Ja zajmę się opinią publiczną, rodzinami. To trzeba delikatnie rozegrać. Niestety, będzie to nas trochę kosztować.

Nikt się nie odezwał.

– Czy pan, panie Risch zajmie się szczegółami?

Risch rozpaczliwie ruszał powiekami, zanim zrozumiał co Keler ma na myśli. Skinął głową.

– Sądzę, że należy zakończyć tę przykrą sprawę w ciągu pięciu dni, dla dobra ogółu – dodał sekretarz, nie mogąc się nie podeprzeć czynnikiem nadrzędnym.

Wydawało się, że padną jeszcze jakieś słowa, ale na szczęście był to już w zasadzie koniec narady.

XII

Wróciliśmy z Jolą ze spaceru, gdzie znaleźliśmy cudowne miejsce. Osłonięte od wiatru, z falami walącymi w skały pod stopami, akurat pasowało do naszych nastrojów. Owinięci płaszczem opowiadaliśmy tam tylko dla siebie stworzone historie, czekając na decyzje co do naszego przyszłego losu. Byliśmy optymistami i było to normalne, gdyż zakochani zawsze są tacy.

Rischa zastałem w pokoju. By! tak przejęty, że nawet nic pozwolił mi zdjąć płaszcza.

– Pojutrze wieczorem likwidujemy wyspę – zaczął. – Taka zapadła decyzja.

– To znaczy, że wracamy do domu?! – było to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Risch spojrzał na mnie błagalnie.

– Nie, Filipie – pokręcił głową. – Uznano, że należy ich wszystkich… zabić – głos mu drżał.

Usiadłem, mając idiotyczne przeświadczenie, że taką scenę już kiedyś w życiu widziałem.

– Zwariowaliście?!

Patrzył na mnie swoimi oczami krótkowidza i wyglądał jakby się miał za chwilę rozpłakać.

– Zaginęła część nasion Heliozy. Nie można pozwolić na najmniejsze ryzyko, że ktokolwiek z tych ludzi zetknie się z nimi. A trzymać ich tutaj w nieskończoność nie można. Lepiej zrobić to wcześniej.

Chyba tylko instynkt podszepnął mi, że należy siedzieć spokojnie. Ależ z jaką rozkoszą chwyciłbym go wtedy za gardło, zrzucił na podłogę i walił tą żałosną mordą o ścianę, aż by cały obryzgał się krwią i mózgiem. Robiło mi się niedobrze. Nie słyszałem nawet co mówi.

– Słyszysz Filip? Leć ze mną. Nie ma powodu abyś asystował przy tym do końca, a to już jest koniec, rozumiesz?

Potrząsnąłem głową.

– Nigdzie nie jadę. Zostaję tutaj.

– Na co ci to. Obydwaj wiemy, że starałeś się, ale badania, które robiłeś niczego nie wniosły. Przez te parę dni nic się nie zmieni.

Zarzuciłem płaszcz i z całym spokojem stanąłem przy drzwiach.

26
{"b":"100639","o":1}