– Z chęcią, ale wejdźmy do windy. Polecieliśmy w dół, aby po chwili skręcić w bok.
– Dwa tygodnie temu zaszczepiliśmy trzy szympansy wirusem Elfemii. Po paru dniach dokonaliśmy tego samego zabiegu na jeszcze trzech osobnikach. Robiliśmy to na klasycznym wyciągu z żółtka kurzego.
– Moment. Dlaczego stosujecie małpy? Przecież podłoża są o wiele lepsze.
– Niezupełnie. Nawet na hodowlach probówkowych wirus Elfemii nie chce się rozwijać. Dokładnie mówiąc, rozwija się, ale traci większość interesujących nas cech; przede wszystkim zjadliwość.
Był zniecierpliwiony moim pytaniem, ale nie mogłem się powstrzymać.
– Jeszcze jedno Elfemia jest chorobą paskudną, ale ze względu na klimat, o bardzo ograniczonym działaniu. Dlaczego was interesuje?
Oczy Pallisona zmatowiały.
– Badamy wiele chorób, nie tylko Elfemię. Mogę powiedzieć jedno. Jest to laboratorium wojskowe i musi pan o tym pamiętać. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli ograniczy pan swoje zainteresowania do samej konsultacji i niczego więcej.
Zrobiło mi się nieswojo.
– Myślę, że zrozumiałem. Kiwnął głową.
– Dwa dni temu. kiedy osiągnęliśmy trzy czwarte cyklu inkubacyjnego, zaczęliśmy testy hamuiące.
Dałem znak oczyma, że rozumiem. Chodziło o znalezienie antymetabolitu, mającego zahamować proces rozmnażania.
– Po trzech seriach A B i amonowej, jeden z asystentów. Helgstrom począł testować jady. Swojego czasu miał w tym niezłe osiągnięcia. Pozwolił sobie, za naszą milczącą zgodą, zaserwować inną substancję niestosowaną popularnie. Był to jakiś związek organiczny, który sam wyodrębnił i przyniósł do laboratorium. Mówię jakiś, bo nie znamy jego pochodzenia.
– A laborant? – spytałem odruchowo.
– Nie żyje Był na terenie wiwarium, kiedy małpy dostały szału.
Winda zatrzymała się.
– Zaraz dokończę Niech pan zdejmie ubranie i zostawi tutaj. Musimy przejść do komory radiacyjnej.
Za drzwiami windy znajdował się ponury korytarz. Jasne pasy luminoforów starały się zabrać przykre wrażenie, iż człowiek znajduje się kilkadziesiąt metrów pod ziemią otoczony zewsząd masywnościa skał.
Przeszedłem na drugą stronę. Drzwi, podobne do tamtych, otworzyły przede mną widok na pomieszczenie podobne do smukłego, metalowego Jaja.
– Tam jest ubranie – wskazał szafkę. – Ale ubieżemy się dopiero za paręnaście minut.
Drzwi rozsuneły się bezgłośnie, jak w każdej porządnej instytucji. Byłem oszołomiony szybkością biegu wypadków.
– Opowiadam dalej. Nie znamy dokładnie kolejności zdarzeń. Ale najprawdopodobniej chłopak nie rozumiał grozy sytuacji, nawet w chwili gdy jedna z małp przegryzła mu kombinezon. Przyznaję, iż zawsze sądziłem, że jest to niemożliwe.
Staliśmy do siebie plecami, mimo okularów krępując się naszą nagością.
– Nie zawiadomił o tym centrali: chciał, jak widać, sam opanować sytuację; a może stracił głowę? Faktem jest, że w czasie co dwudziestominutowej kontroli znaleziono go prawie nieprzytomnego w części manipulacyjnej wiwarium. Na nieszczęście nie zacisnął kołnierza hermetycznego. Skaził i to pomieszczenie. Naturalnie wszystko pokazały nam kamery. Nikt na teren wiwarium nie wchodził. On zanim dostał drgawek zdążył wydusić co ostatnio testował, ale szczegółów nie powiedział. Zmarł dziesięć minut później.
– Niesamowita szybkość.
– Można by rzec – fantastyczna. Objawy u niego, poza atakiem szału w końcowej fazie, były identyczne jak u małp. Paraliż, trudności w oddychaniu, wręcz monstrualne powiększenie węzłów chłonnych i – co ciekawe – mały tylko wzrost temperatury. Ale trzeba pamiętać, iż mierzyliśmy ją za pomocą czujnika fotoelektrycznego.
– Nie staraliście się go wynieść stamtąd? Pallison westchnął głęboko.
– Jeśli zakażeniu ulega część manipulacyjna, to aby się tam dostać musimy izolować cały poziom. Zabiera to około 15 minut Kiedy dotarły do niego wózki automatyczne, był już martwy. Dla pewności wpuściliśmy do środka gaz ksylonowy. Wie pan co to jest?
Wiedziałem. Nie ma istoty wyższej, która by to przeżyła.
– Później zrobiliśmy sekcję, próby białkowe i to wszystko, co pan, jak sądzę, również by zrobił. Proszę uważać. Nie znaleźliśmy w tkankach wirusa Elfemii. Także u części małp nie było specyficznych uszkodzeń, jakie on zostawia. Mam na myśli ciałka Boriewa. Wyglądało, jakby zwierzęta nigdy nie były zarażone. Co równie ciekawe – nie znaleźliśmy w komórkach innych wirusów.
– Próba na pasaż?
– Ze wszech miar pozytywna. Wyciąg z płynu mózgowego mimo filtrowania i odwirowania, zakaża ze stuprocentową gwarancją inne osobniki. Nie żyją dłużej niż godzinę.
– Bardzo wysoka wirusowość.
W kabinie zaczęło mrugać na zielono i zgodnie z poleceniem Pallisona zacząłem się ubierać w białe płócienne spodnie i koszulę.
– Podkreślam. Żadne metody morfologiczne ani biologiczne nie wytropiły dotąd źródła choroby.
– A co z ciałem asystenta?
– Podobnie. Również histologia choroby jest dla nas bezprecedensowa. Tutaj liczymy najbardziej na pana. Jest pan, jak sądzę, najlepszym histopatologiem co najmniej w naszym kraju.
Jajowate pomieszczenie, w którym staliśmy, gdzieś się przemieszczało.
– Jeszcze jedna formalność – zatrzymał mnie Pallison, gdy stanęliśmy – musimy wypić litr płynu filtracyjnego. Jak dotąd – nie wymyślono nic, aby polepszyć jego smak.
Miał rację. Płyn był tak obrzydliwy, że tylko zaciśnięte gardło uratowało mnie przed kompromitacją.
– Powinien mnie pan lubić – powiedział Pallison z szelmowskim uśmieszkiem, gdy wycierał usta w gazę.
– Piję to tylko dlatego, że zachciało mi się wyjechać po pana na powierzchnię.
Pokiwałem głową, że bardzo to sobie cenię.
Za drzwiami był już normalny korytarz, biegnący lekkim łukiem i chyba tylko brak okien mógł przywołać myśl o niecodzienności tego miejsca.
– Przywiozłem profesora Stawica – mówił Pallison do telefonu na ścianie.
Mijały nas długonogie dziewczyny i samo się rozumie, że wolałem uśmiechać się do nich niż słuchać wywodów docenta. Dziewczyny były jakoś tak paskudnie poważne, że nawet nie zauważyły moich wysiłków. Facet pchający za nimi wózek miał również nieszczęśliwą minę, z tą różnicą, że był nieapetyczny na gębie. Przypominał ofiarę nieudanego, lecz sadystycznego eksperymentu.
– Jest poważniej niż sądziłem – mówił szybko docent, gdy skończył rozmowę.
– Wszystko wskazuje, iż sąsiednia sekcja też uległa zakażeniu. Badaliśmy tam ospę. Idę to sprawdzić. Pan poczeka u mnie w gabinecie.
Przeszliśmy parę metrów na wprost. Potem zakręt i znów kilkanaście metrów. Mijali nas zdenerwowani ludzie. Widać to było na pierwszy rzut oka.
Pallison nie przepuścił mnie pierwszego do gabinetu. Najwyraźniej się spieszył.
– Tu są zdjęcia i wykresy, a na monitorze może pan odtworzyć sobie ostatnie dziesięć minut przed zgonem Helgstroma. Może się coś panu skojarzy. Jak wrócę, to będziemy przeglądać razem. Wyjaśnię to, czego dotąd nie powiedziałem i radzę z nikim na razie nie dyskutować. Nie ma z kim – dodał.
Usiadłem w fotelu. Po prawej stronie miałem klawisze magnetowidu.
– Co będzie, jeśli wirus zainfekuje inne sekcje? Moje pytanie zatrzymało go w drzwiach. Spojrzał nieobecnym wzrokiem.
– Na zewnątrz nie wyjdzie. Jest to niemożliwe.
Zostawił mnie samego. Chcąc nie chcąc musiałem zacząć się przyglądać agonii zupełnie nieznanego mi człowieka.
Jestem wirusologiem od dziesięciu lat, od piętnastu lat miałem okazję oglądać najróżniejsze przypadki, ale tym razem przeczucie mówiło mi, że stanąłem twarzą w twarz z czymś nowym i nieznanym. Jeszcze zerkałem na papiery, jeszcze robiłem notatki, lecz zdawałem sobie sprawę, że jest to przypadek niespotykany i wszelkie analogie są bezsilne.
Wysoki blondyn z plikiem fotokopii w garści otworzył gwałtownie drzwi. Speszył go mój widok.
– Docenta Pallisona nie ma?
– Mówił, że idzie sprawdzić sekcję przylegającą do wiwarium.
Człowiek zmarszczył brwi, jakby zapomniał o co mnie pytał.