– Czy dzięki temu firma Moonlichen uznała, iż wypełniłem warunki? Radośnie potaknął.
– Stwierdzili, że napisany przez pana wstęp jest bardzo przystępny i wiele wyjaśniający. Sądzę, że każde dziecko go zapamięta.
Uśmiechnąłem się nie najinteligentniej, gdyż pamiętałem, iż pisząc ową chałturę dla wydawnictwa szkolnego, pokładałem przede wszystkim nadzieję w tym, że żadne normalne dziecko nie czyta wstępów. Kinsky nie zważając na moje milczenie dodał jeszcze, że notariusz nie mógł przyjść, gdyż złamał nogę, ale znając National Bank przesłał jemu, czyli Kinsky'emu wszystkie papiery. Teraz wystarczy, żebym je podpisał. Podpisałem! Pan prezes schował dokumenty do teczki, którą ulokował następnie w ściennym sejfie. Mogliśmy się udać do sali depozytów.
Przez sekretariat wyszliśmy na korytarz, gdzie tkwił śmiertelnie znudzony strażnik. Na mój uśmiech wyprężył się na baczność i zasalutował. Nie mam pojęcia dlaczego.
Mijając dziesiątki oszklonych klatek, przeprowadził mnie Kinsky do wiodących spiralnie w dół schodów. Zeszliśmy; korytarz, jakiś typ z bronią u pasa, a za nim masywna krata zakrywająca wejście do następnego pomieszczenia. W aseptycznym świetle widać było kilkaset skrytek rozłożonych równomiernie na ścianach. W rogu sali, pod sufitem zezowało oczko kamery. Kinsky pomachał do niego, a kiedy usłyszał trzask, wsunął do dziurki we framudze oryginalnie wyglądający klucz. Krata wydała syczący odgłos i zniknęła. Wyglądało na to, że schowała się w szczelinie podłogi. Posadzka pomieszczenia wydawała suchy kamienny stukot. Kinsky przeszedł pod lewą ścianą i spod drzwiczek oznaczonych numerem sto osiemdziesiąt trzy wyciągnął półeczkę. Następnie podał mi klucz.
– Ja wyjdę na korytarz – powiedział. – Pan może w tym czasie zbadać zawartość skrytki.
Wyszedł, a za nim świsnęła krata. Klucz był bardzo sprytny, taki z mnóstwem szczerbatych zębów poprzyczepianych naokoło rdzenia. Wsunąłem i przekręciłem go w lewo. Po paru obrotach zamek ustąpił.
Chyba wtedy po raz pierwszy przyszła mi na myśl twarz dziadka, jaką zapamiętałem z fotografii nad biurkiem ojca. Modnie przystrzyżony wąsik, kapelusz a la Panama, rozpięta koszula, z tyłu palmy; typowa twarz podróżnika. Dziadek w swoim życiu czterokrotnie objechał kulę ziemską i gdyby nie utonął w kanale La'Manche w czasie jesiennego sztormu roku 1938, z pewnością na tym by nie poprzestał. Ponadto już nic więcej nie kojarzyło mi się z moim szanownym przodkiem.
Uczciwszy go ową minutą przemyśleń, uchyliłem drzwiczki. W środku leżało pudełko wielkości dłoni przepasane na krzyż sznurkiem. Wyjąłem je na zewnątrz i znalezionym w kieszeni scyzorykiem rozciąłem więzy. Musiałem przyznać, że kiedyś robiono dobre sznurki. Uniosłem pokrywkę. Najpierw dojrzałem kartkę papieru. Pod spodem leżał obły, płaski przedmiot przypominający medalion. Wykonany był najprawdopodobniej ze złota, a jego gładką powierzchnię zdobił z wierzchu tylko jeden drobny ryt, przypominający stylizowanego ptaka. Puzderko miało po bokach dwa sztyfty. Próbowałem podnieść wieczko, lecz ani podważając ostrzem noża, ani manipulując sztyftami nie udało mi się tego dokonać. Rozłożyłem kartkę papieru. Był to list dziadka.
„Drogi Potomku. Nie wiem kim jesteś, ale cieszę się, że byłeś godny otworzyć sejf. Sądzę, że zdobyłeś rozgłos i sławę drogą prawą i dlatego bez obaw powierzam ci mój skarb i tajemnicę.
W czasie licznych podróży po świecie widziałem wiele dziwów, słyszałem wiele opowieści. Nieraz kuszono mnie złotem, kobietami czy eliksirem nadzwyczajnym, ale zawsze wyznawałem zasadę, aby niczyjej własności nie naruszać, a praw obcych, chociażby najbardziej dziwnymi były, przestrzegać. Przyznaję, że opłaciło mi się to. Ludzie źli omijali mnie, a dobrzy darzyli szacunkiem i zaufaniem.
Tobie, mój następco, chcę przekazać rzecz najcenniejszą, którą dostałem w dalekim wschodnim państwie od człowieka, w którym znalazłem przyjaciela. Jest to talizman, który daje Ci nieśmiertelność na dwie doby. Użyjesz go kiedy zechcesz, w nagłej potrzebie bądź w chwili ciekawości, zostawiam to już Tobie.
Jeśli będziesz chciał stać się nieśmiertelnym, odkręć jednocześnie obydwa kołeczki; kręcą się w przeciwne strony. W momencie kiedy całkiem wyjdą, wieczko odemknie się samo. Musisz wtedy bezwzględnie patrzeć do środka. To co ujrzysz sprawi, że staniesz się nieśmiertelny.
Miej szczęśliwą rękę i nie dziw się, jeśli los będzie Cię wyróżniał",
Po przeczytaniu ukryłem kartkę w portfelu, między prawem jazdy a kartą kredytową. Wsunąłem półeczkę i zatrzasnąłem drzwiczki. Potem podszedłem do kraty, gdzie głośno chrząknąłem,
Kinsky zmaterializował się natychmiast i sprawił, że krata ponownie zniknęła w podłodze.
– Czy wszystko w porządku? – spytał.
– O tak – odparłem. – Może ma pan ochotę zerknąć na pamiątkę po dziadku.
Pan prezes oblał, się autentycznym rumieńcem.
– Nie śmiałem prosić… – zaczął, ale już cmokał oglądając talizman.
Naturalnie musiałem mu wyjąć go z łap, kiedy zaczął majstrować przy wieczku.
– Dziadek pisał, żebym tego nie otwierał – wyjaśniłem.
Ze zrozumieniem opuścił powieki. Jeszcze
dziesięt minut musiałem znosić jego obecność i słuchać zapewnień, „że sejf zawsze będzie do mojego użytku, na dowód czego dostaję klucz. Żeby nie było złudzeń, żegnając się ze mną dodał, iż rachunki za skrytkę mogę opłacać czekami bądź przelewem. Udając, że cieszy mnie to niezmiernie, wyrwałem się wreszcie z jego rąk i taksówką wróciłem do domu.
Najbliższe prawdy będzie, jeśli stwierdzę, że moje uczucia były ambiwalentne. Nabyty sceptycyzm krzyczał, że to wszystko bzdura, ale jednocześnie wrodzona nostalgia do przygody szeptała, że byłaby to rzecz niesłychana, gdyby przekaz dziadka zawierał choć część prawdy. Gęba uśmiechała mi się na samą myśl o tym.
Miotany sprzecznościami postanowiłem odłożyć otwarcie talizmanu do wieczora, kiedy to miałem zamiar udać się do Ireny, mojej oficjalnej narzeczonej. Zapakowałem medalion w papier, po co ma złoto rzucać się w oczy I zabrałem się do pisania. Tempo miałem genialne – pół strony na dwie godziny.
Jeszcze jeden długi, przeciągły dzwonek, lecz jedynym efektem były uchylone drzwi z przeciwka, przez które czujnie zerkało oko sąiadki. Spojrzałem na zegarek. Irena znów wystawiała moją cierpliwość na próbę, gdyż mimo dochodzącej godziny ósmej, mieszkanie było puste. Zły zrobiłem błyskawiczny zwrot na pięcie. W przedpokoju sąsiadki zakotłowało się i z trzaskiem zamknięto drzwi. Trochę tym udobruchany zjechałem windą na parter i udałem się na leżący po drugiej stronie ulicy skwer. Z ławki mogłem obserwować okna Ireny i czekać na jej łaskawy powrót.
Chwile wolne, których się nie spodziewamy są czymś okropnym. Nie możemy ich wykorzystać, gdyż nie jesteśmy do tego przygotowani, a jednocześnie odczuwamy wyrzuty sumienia, że marnotrawimy czas. Dlatego też siedziałem rozwalony na ławce, rozglądałem się beznadziejnie wokół i rzeczą oczywistą było, że prędzej czy później chwycę za pudełko. Faktycznie! Po pół godzinie nieme okna rozsierdziły mnie ostatecznie. Rozpakowałem papier i upewniwszy się, że nikt mnie nie obserwuje wyjąłem medalion. Podrzuciłem go w dłoni, zadowolony z masywności i ułożyłem między kolanami. Dziadek nie wspominał w jakim świetle należy dokonywać manipulacji i uznałem, że późny, zmierzch będzie w sam raz. Wpatrzyłem się w wieczko i zacząłem odkręcać sztyfty. Wychodziły. Z radosnym szumem w głowie stwierdziłem, że serce bije mi jak nowicjuszowi na randce. Wyszczerzyłem zęby i łypnąłem raz jeszcze dookoła, czy nikt nie podgląda. Z cichym brzękiem wieczko odskoczyło ku górze.
Potem wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, co wtedy ujrzałem. Nie doszedłem do tego. Pozostało mi tylko wrażenie czegoś jasnego i białego, będącego właściwie samym światłem. Biło jak łuna i wwiercało przez oczy w mózg. Myślałem, że oślepnę. Szarpnąłem głową, ale porażone mięśnie mylnie zrozumiały intencje i wyprężyły całe ciało. Jak w konwulsji szarpnąłem się w górę, przekoziołkowałem nad poręczą i upadłem w trawie. Byłbym przysiągł, że wyrzucony w powietrze talizman zaświecił raz jeszcze upiornym światłem, a potem rozerwał się bezgłośnie. Jego fosforyzujące okruchy zawisły w powietrzu jak nasiona złotego dmuchawca. Więcej nie pamiętam, gdyż straciłem przytomność.