Sprawdzili. Reynevan, Szarlej i Samson zajęli się murem od Bramy Mostowej do Zamkowej Góry. Oględziny nie napawały optymizmem. Furta Łazienna była na głucho zabarykadowana kamieniami i belkami, pod pobliskim kościołem parafialnym obozował w dodatku oddział wojska. Przy pozostałych bramach, Zielonej i Czeskiej, stały na warcie bojowe roty najemników. Z Bisclavretem spotkali się w umówionym miejscu, na zapleczu piekarni przy ulicy Grodzkiej. Prócz wiadomości, że Bram Wodnej i Przyłęckiej strzegą silne oddziały straży, Obłupiacz przyniósł plotki, głównie z frontu. Potwierdziło się, że Prokop odszedł spod Nysy, poprowadził Tabor na północ, na Nadodrze. Misja Horna i Drosselbarta musiała się powieść, taboryci nie zaatakowali bowiem ani Ziębic, ani Strzelina, ani Oławy. Fakt ten szeroko komentowano, a opinie były różne. Według jednych Jan Ziębicki i Ludwik Oławski dopuścili się zdrady, paktując z heretykami okazali się nie lepsi od zdrajcy Bolka Wołoszka i od tych straconych szpiegów, powieszonych na Wieży Mostowej. Byli jednak i tacy, którzy uważali, że książęta postąpili rozsądnie, że układami ocalili dobra i żywot wielu ludziom. Oby inni, dodawali znacząco, acz cicho, wykazali się równą mądrością. Druga opinia zaczęła wyraźnie przeważać, gdy do Kłodzka dotarła wieść o splądrowaniu i doszczętnym spaleniu Niemodlina – po tym, jak niemodliński książę Bernard, stryj Wołoszka, propozycję układów z Prokopem Gołym pochopnie odrzucił. Bardziej jednak i żywiej niż taboryci Prokopa mieszczan zajmowały nadciągające z południa Sierotki. Wieści o Sierotkach właśnie dotarły i wywołały w mieście spore zamieszanie, wynikało z nich bowiem, że cały kraj na południe od Kłodzka stoi w ogniu i spływa krwią, a husyci niepohamowanie prą na północ. Padła, opowiadali trzęsącymi się głosy zbiegowie i naoczni świadkowie, strzegąca Przełęczy Lewińskiej, a uważana za niezdobytą warownia Homole. Wzięte i w perzynę obrócone zostały dwie inne twierdze, mające powstrzymać najeźdźców – Szczerba i Karpień. Z dymem poszły Lewin, Międzylesie, Schnellenstein, Lądek i liczne wsie. Kto nie uciekł, poszedł pod nóż, opowiadali bladzi ze zgrozy zbiegowie i naoczni świadkowie, a mieszkańcy Kłodzka byli o włos od totalnej paniki. Bisclavret zatarł ręce, ale jego radość trwała krótko. Trafili na rynek akurat w momencie, gdy do zebranego tłumu przemówił pan Puta z Czastolovic. Mając u boku przeora Vogsdorfa. – Necessitas in loco, spes in virtute, salus in victoria! – krzyczał pan Puta. – Przysięgam tu, przed wami, na naszą kłodzką Marię Dziewicę i na Święty Krzyż, że o krok się nie cofnę, miasto obronię lubo na jego gruzach polegnę! – Nikogo z was – dodawał bez emfazy przeor Vogsdorf – choćby najlichszego sługi, nie ostawię bez obrony. Nikogo. Przysięgam na ten Święty Krzyż. – Pecha mamy – stwierdził beznamiętnie Bisclavret. Gorzej trafić nie mogliśmy. Cholerny Puta sans peur et sans reproche, do spółki z rzadszym od jednorożca mężnym i uczciwym klechą. Niefart!
– Niefart – zgodził się spokojnie Szarlej – Nie mamy widać, kurwa, szczęścia. Podsumujmy. Otwarcie którejś z bram nie uda się. Wywołanie wśród obrońców paniki będzie trudne. Co pozostaje? – Mord – skrzywił wargi Francuz. – Zamach. Akt terroru. Można spróbować wyeliminować Putę i przeora. Zdajmy się w tym względzie na Reynevana, wczoraj wieczór w Żelaźnie objawił talenty… – Dosyć – uciął Reynevan. – Ani słowa o tym słyszeć więcej nie chcę. Czekam na poważne propozycje. Co nam zostaje? – Podpalenie – wzruszył ramionami Bisclavret. Wzniecenie pożaru, a raczej pożarów. W kilku punktach jednocześnie. Ale to też w grę nie wchodzi. Ja się tego nie podejmuję. – Czemuż to?
– Reynevan – głos Francuza był zimny, a wzrok jeszcze zimniejszy. – Udawaj sobie ideowca, jeśli lubisz. Lub jeśli mniemasz, że ci z tym do twarzy. Możesz, jeśli wola twoja, walczyć o Wiklefa, Husa, Boga, sakrament sub utrague specie, dobro ludu i sprawiedliwość społeczną. Ale ja jestem zawodowiec. Ja chcę wykonać robotę i ujść z życiem. Co, nie dotarło? Dywersyjne pożary, by były skuteczne, trzeba wzniecić w samym momencie szturmu. Pojmujesz? – Ja pojmuję – ogłosił Szarlej. – W samym momencie szturmu. Wtedy nie ma już czasu na ucieczkę. Ci, którzy z naszą pomocą miasto zdobędą, zarżną nas podczas zwyczajowej entuzjastycznej rzezi. – Możemy ustalić jakiś sygnał…
– Uwiesić sobie, jak Rachab w Jerycho, sznurek z czerwonych nici? Za dużo kazań słyszałeś, chłopcze. Nie plącz literatury do poważnych spraw. Popieram Bisclavreta i mówię: ja też nie idę na taki hazard. Ja też, przypominam, jestem zawodowcem. Mam nawet kilka zawodów. Każdy jest mi drogi. Na tyle, by życie kochać i cenić je sobie. – Byłby sposób – powiedział po długim zastanowieniu Reynevan – by podpalić miasto bez narażania cennych skór panów zawodowców.
– Ha! Miałbyś taki?
– Miałbym. Bo ja, panowie, też jestem zawodowcem.
Mogłoby się wydawać, że praska apteka "Pod Archaniołem", azyl uczonych i filozofów, przybytek myśli i postępu, jest ostatnim miejscem, w którym można się wyszkolić w produkcji magicznych bomb zapalających. A jednak kto by tak pomyślał, w błędzie byłby. "Pod Archaniołem" można było wyszkolić się we wszystkich wyobrażalnych arkanach i umiejętnościach. A trzeba trafu, że akurat w procesie produkcji bomby zapalającej o dużej sile Reynevan osobiście uczestniczył. Bombę, zwaną w magicznym żargonie Ignis Inextinguibilis, postanowili sporządzić Teggendorf i Radim Tvrdik, strasznie rozgniewani na nieuczciwego konkurenta, partaczącego poza cechem czarownika dyletanta, byłego proboszcza od Świętego Szczepana. Początkowo planowali donieść nań anonimowo i zdać się na jurysdykcję miejską, ale uznali to za zemstę mało honorową. Księżulo czarownik miał piękny wiejski dom w Bubnach, dokąd w wiadomych celach zapraszał panny i mężatki. Teggendorf i Tvrdik wzięli ów dom na cel. Hej, radowali się niecnie, ale klecha gębę otworzy, gdy wróciwszy z Pragi z kolejną dupą zobaczy w miejscu chałupy czarną dziurę w ziemi! Złość przeszła jednak magikom szybko, do żadnego zamachu nie doszło. Ale Ignis Inextinguibilis wyprodukowano. Według starych arabskich recept, przejętych z wydanych w Konstantynopolu ksiąg. Z aktywnym udziałem asystującego w przedsięwzięciu Reynevana. Który teraz, po ponad roku, w Kłodzku, dokładnie wiedział, czego mu potrzeba. – Potrzeba mi – pewnie i dobitnie oświadczył patrzącym nań dość krytycznym wzrokiem kompanom – dwóch kadek oliwy lub oleju, kubła lub dwóch dziegciu, cebrzyka miodu, czterech funtów saletry, dwóch funtów siarki, tyleż gaszonego wapna. Do tego muszę mieć łagiew żywicy, najlepiej sosnowej. I dwie libry proszku antymonowego. Bywa w aptekach.
– To wszystko?
– Zrobimy, myślę, pięć bomb. Potrzeba zatem pięciu glinianych dzbanów o wąskich szyjkach. Słomy, by je owinąć. I dużo smoły, by całe zalać… – A wąż morski? – spytał spokojnie Bisclavret. – Włócznia świętego Maurycego? Stado papug? Małpy? Nie będą potrzebne? Tyś chyba na łeb upadł, Reynevan. Miasto jest w przeddzień oblężenia, chleb już racjonują, kupić soli to sztuka, a ty nas posyłasz po siarkę i antymon. – Potrzeba mi jeszcze – Reynevan nie przejął się tonem – lokum, w którym będę mógł pracować. Nie marudź więc, lecz weź się do dzieła. Pewien jestem, że Vogelsang ma w Kłodzku rezydenta. Może nawet niejednego. – Widziałeś – uciął Bisclavret – tych, co wisieli na bramie? To byli właśnie rezydenci Vogelsangu. Tak, masz absolutną rację, to nie byli wszyscy, mamy jeszcze jednego. Ale skontaktować się z nim teraz to pewność, że się też zawiśnie. Na torturach się gada, Reynevan. I zdradza. – Panowie – włączył się Szarlej. – Tak nie można, zakładać fiaska, nim się podejmie choćby próbę. Dawaj listę, Reinmarze. Obejdziemy miasto, zobaczymy, co z tych ingrediencyj da się skombinować. Lokal też znajdziemy. Mamy pieniądze, mamy czas… – Z czasem za dobrze nie jest – zaprzeczył Bisclavret. – Dziś jest dwudziesty drugi marca, poniedziałek po Niedzieli Białej. Sierotki Kralovca będą tu w środę. Najdalej we czwartek. – Zdążymy – rzekł z przekonaniem Reynevan. – Do roboty, panowie.