– Ach – czarownik pacnął się w czoło. – Byłbym zapomniał. Wyjście znajduje się na północny wschód od zamku. Niedaleko wyjścia będzie potok, idąc z jego biegiem dotrzecie do osady, która zwie się Ktova. To jest przy samym niemal żytawskim gościńcu… A gdzie czekają wasi?
– W lasach na północ od zamku. Odnajdziemy ich.
– Z Bogiem tedy. Bywaj, Samsonie. Bywaj, krajanie Reinmarze. Nie zapomnijcie o naszej umowie. – Nie zapomnimy. Dzięki za wszystko, mistrzu i krajanie… Pozwól spytać: z których stron Śląska pochodzisz? – Z Poznania. Idźcie już. Latarnia jest magiczna, ale
nie wieczna.
Korytarze, którymi szli, były niezawodnie naturalnego pochodzenia, wypłukane przez wodę. Tylko na początkowym odcinku, pod samymi Troskami, nosiły ślady ludzkiej ingerencji. Ściany obrobione były jednak tak prymitywnie, a walające się tu i ówdzie resztki oskardów i innych narzędzi tak przeżarte rdzą, że było jasnym, iż prace górnicze prowadzono tu przed wiekami. Zamek Troski, początek budowy którego datowano na rok mniej więcej 1370, nie powstał na dziewiczej skale. Nie ulegało kwestii, że Babę i Pannę zbudowano na jakiejś pradawnej, a głęboko sięgającej konstrukcji. Im dalej, tym śladów działalności górniczej było mniej, wreszcie znikły całkowicie, ustępując naturalnym a majestatycznym stalaktytom, z których woda gęsto kapała na stalagmity. Podłoże zrobiło się nierówne, musieli iść wolniej i ostrożniej. Gdy pod stopą Samsona po raz kolejny coś zachrzęściło, olbrzym schylił się, poświecił latarnią. I westchnął. Ślady działania człowieka znikły. Ale nie ślady samego człowieka. A dokładniej jego szczątki. Stąpali po porozrzucanych ludzkich kościach. Reynevan już od jakiegoś czasu miał periapt Yisumrepertum w pogotowiu, teraz aktywował go drżącą nieco dłonią i zaklęciem. Nie mylił się – podziemna kawerna rozjaśniła się iskrzącym blaskiem. Światło latarni budziło złowrogie cienie, migające po ścianach jak wielkie nietoperze. W tej iluminacji pokrywające ściany malowidła zdawały się ożywać. Spiralne meandry wirowały w sposób przyprawiający o zawrót głowy, konie i jelenie zdawały się stawać dęba, węże zwijały i rozwijały sploty. Tańczyli rogaci ludzie. – Celtowie – powiedział Samson. Miał chyba rację.
– Nie stójmy tu.
Czaszki ludzkie z grzechotem toczyły się spod nóg, chrupały miażdżone piszczele. Otwarła się przed nimi kolejna kawerna, sklepiona wysoko, tak wysoko, że sklepienie ginęło w ciemnościach. Światło latarni i poświata periaptu wydobyły z mroku kolejny naskalny relief. Westchnęli unisono. Sponad ułożonego z czerepów kurhanu szczerzyła na nich zęby i wybałuszała oczy potworna gęba, demoniczna maska, oblicze samego rogatego diabła. Zza kożucha bladych mchów przebłyskiwała wyblakła czerwona farba, którą makabryczny idol był kiedyś pochlapany. Kości ludzkie walały się wszędzie, piętrzyły stosami. – To – przełknął ślinę Reynevan – nie Celtowie.
– Nie – zgodził się Samson. Mówił z wysiłkiem, jakby w wielkim zmęczeniu. – Nie zatrzymujmy się tu. Idźmy i wyjdźmy stąd wreszcie. Coś złego wisi nad tym miejscem. I nad całą okolicą. Szli, pilnie bacząc, by skręcać w prawo, zawsze w prawo, a rozwidlenia mnożyły się w miarę, jak korytarz stawał się węższy. Wreszcie zrobiło się tak ciasno, że musieli iść gęsiego. Gdzieś za ścianą Reynevan wyraźnie słyszał szum płynącej wody. Mógł to być potok, o którym wspominał Rupilius. Wędrowali podziemiami, obliczał, dobrze ponad godzinę, musieli już oddalić się od zamku Troski na odległość znaczną, co najmniej ćwierć mili, może nawet więcej. – Wydaje mi się – zatrzymał się nagle – że czuję na twarzy powiew… Zasłoń latarnię. Może dostrzeżemy światło? – Nie dostrzeżemy. Na zewnątrz wciąż jest noc.
Przejście stawało się coraz ciaśniejsze. Już nawet gęsiego iść nie mogli, musieli posuwać się bokiem, krok po kroku, noga za nogą. Reynevan co chwila szorował po skale brzuchem, skrobał po niej guzami kubraka. Dla mającego znacznie większe gabaryty Samsona Miodka ciasnota przejścia musiała być istną gehenną, Reynevan słyszał, jak olbrzym stęka i klnie.
– Samsonie?
– Idź, idź… Jestem za tobą…
– Przejdziesz?
– Przejdę… Jakoś… Ty idź… Znajdź wyjście… Daj znać… Że blisko… Zimny powiew na twarzy Reynevana stał się wyraźnie wyczuwalny, zdawało mu się też, że węszy zapach lasu, jodeł, szyszek. Zaczął przepychać się szybciej, wykonywać coraz gwałtowniejsze ruchy. Nagle przejście rozszerzyło się i zobaczył gwiazdy. Od wyjścia, wyglądało, dzielił go zaledwie krok. – Jest wyjście! – krzyknął. – Samsonie! Przeszedłem! Przesze… Eeeeeeeeeee! Stracił grunt pod nogami, z krzykiem poleciał w dół. Upadł, na szczęście z niewysoka, na kamienisty piarg, wyślizgane wodą otoczaki ustąpiły pod nim jak żywe, osypały się, zjechał wraz z lawiną po stromym zboczu, fiknął kozła na obrywie, łupnął w przelocie o głaz, wreszcie padł na mech, z obydwiema rękami w pieniącej się i lodowato zimnej wodzie potoku. I momentalnie zorientował się, że nie jest sam.
Pojął to, zanim jeszcze usłyszał chrap konia, stuk podkowy o kamień. I głos. – Reinmar z Bielawy. Powitać, powitać. Jakżem rad.
Znał ten głos. Wypływający w okienko między chmurami księżyc dał dość światła, by Reynevan mógł zobaczyć karego konia o połyskliwej sierści i sylwetkę trzymającego wodze mężczyzny, jego świecącą w mroku, bladą, ptasią twarz, czarne włosy do ramion. Reynevan widział już tego mężczyznę, słyszał ten głos. A Jan Smirzycky ze Smirzyc zdradził mu nazwisko. To był Birkart Grellenort, biskupi poufnik i zbir. Człowiek, który zabił Peterlina. Reynevan zmartwiał. – Dziwisz się? – błysnął zębami Pomurnik. – Że tu czekam? Znam to przejście od lat, biedny głupcze. Wiedziałem, że tędy spróbujesz ucieczki. A o tym, że jesteś na Troskach, doniesiono mi. Ja mam uszy i oczy wszędzie. I dopadłem cię, Bielau. Nareszcie cię dopadłem… Zagrzechotały otoczaki piargu, z góry zjechał po kamieniach Samson Miodek. Jak burza. I anioł zemsty. Nagle huknął grom, oślepiająco łysnęła – w listopadzie! – błyskawica. Koń Pomurnika stanął dęba wśród dzikiego rżenia, on sam wyszarpnął miecz z pochwy. I na oczach Reynevana rzucił go, w panice odskoczył kilka kroków do tyłu. – Reayahyah! – zawył. – Bartzabel! HaShartatan!
Błysnęło po raz drugi. Nim go oślepiło, Reynevan widział, jak Pomurnik krzywi w panicznym strachu twarz, jak zaciska oczy, jak nieskoordynowanie macha rękami. I jak nagle zaczyna maleć, rozpływać się, zmieniać kształt, by wreszcie ulecieć w postaci dziko skrzeczącego ptaka. – Adsuuumus! – rozbrzmiało skądś z niedaleka, na zew odpowiedziały kolejne głosy, bliższe i dalsze. Rozległo się rżenie, łomot kopyt. – Adsuuumus! Adsuuumuuuuus!
– Bierz konia – sapnął Samson, wciskając Reynevanowi wodze karego wierzchowca. – Na siodło i w las… – A ty?
– Nie przejmuj się mną. Musimy się rozdzielić. Świtem się odnajdziemy. Uciekaj! Jazda! Wskoczył na siodło, Samson z mocą trzepnął konia po zadzie, karosz zarżał i poszedł w cwał, między jodły. Choć galop po ciemnym lesie groził katastrofą, ogłupiały od wydarzeń Reynevan nie wstrzymywał go, koń, zdało się, umiał dopasowywać bieg do warunków i radzić sobie z przeszkodami. Gdzieś z tyłu, a potem z boku, dolatywał tętent i dzikie krzyki. Reynevan przywarł do grzywy. – Adsuumuus! Adsumuus!
Księżyc skrył się za chmurami, pogrążając świat w nieprzebytych ciemnościach. Dopiero wówczas Reynevan zaczął hamować wierzchowca, bez trudu zresztą; cwał wycieńczył karosza, koń chrapał rzężąco, ociekał pianą. Reynevan zatrzymał go, nadstawił ucha. Lasem wciąż niosły się krzyki. I gwizdy. Karosz zachrapał. Znowu przenikliwy gwizd, bliższy. Koń targnął głową i zarżał. Reynevan capnął go za chrapy, nie pomogło, karosz wyszarpnął łeb, zarżał jeszcze donośniej. Pojmując, że koń reaguje na wezwania, Reynevan bez namysłu zeskoczył z kulbaki, udartą z krzaka witką zaciął karosza po zadzie. Koń z wizgiem runął w galop, a Reynevan biegiem puścił się przez las. W przeciwnym kierunku. Byle dalej. Biegł na oślep, bez wytchnienia, trwoga dodawała sił i rączości. Szlak zagrodził mu najpierw rwący potok, potem wzniesienie i jary wśród skał o dziwacznych kształtach. Potok przebrodził bez namysłu, mocząc się po uda, pobiegł ku jarom. I nagle zmienił plan. Jary były zbyt oczywistą drogą ucieczki, mogły nadto wpędzić go w pułapkę, w jakiś culdesac bez wyjścia. Jął ile sił piąć się na stromiznę; wkrótce dotarł na łysy szczyt, gdzie siadł, dygocąc, wciśnięty między dwa głazy. Nie minęły trzy pacierze, jak strumień wzburzyły chrapiące konie i kilkunastu jeźdźców w czarnych płaszczach. Sforsowawszy potok, pościg zagłębił się w jary. Niebo na wschodzie zaczęło nieco jaśnieć. Reynevan dygotał, szczękał zębami. Mokra odzież sztywniała na nim, zamarzała, zimno kąsało jak wściekły pies. Było zupełnie cicho.