– Ty, Reynevanie, jesteś Toledo. Kim ty jesteś, Samsonie, do końca nie wiem, lecz i ty niezawodnie domyślasz się istoty rzeczy, co pozwoli nam oszczędzić czas i zachód. Zatem bez szczegółów, które, bez urazy, gówno was obchodzą, powiem: Otto de Bergow, przez dziesięć lat mój sponsor i dobry pan, nagle przestał być dobry, zaczął stawiać żądania, których spełnić nie mogłem. Bądź nie chciałem. Z pańskiej niełaski miałem więc skończyć w oubliette, głodową śmiercią. Udało mi się sprawić, że w lochu zakończyło egzystencję moje stare dobre ciało. I duch innej osoby, oddzielony od ciała, tego ciała, którego używam obecnie. Przesiadka odbyła się w niejakim pośpiechu, w pośpiechu też wybierałem obiekt. Skutek jest taki, że jestem na Troskach ledwie sługą. Jako taki nie wyniosę stąd moich rzeczy. Rzeczy, do których jestem bardzo przywiązany. Bardzo przywiązany, pojmujecie? Umowa stanie zatem taka: ja umożliwię wam ucieczkę z zamku. Wy w zamian powrócicie tu w terminie do dwóch lat i pomożecie w przeprowadzce. Umowa stoi? Czekam. – Jedna rzecz wpierw, mistrzu Rupiliusie – rzekł Reynevan, gładząc okucie oprawy Enchiridionu papieża Leona. – Dostałem się na Troski, aby… – Wiem, po co się tu dostałeś – przerwał czarownik. Jużeśmy sobie na ten temat trochę z Samsonem zdążyli pogwarzyć. I trochę już wiemy. – To prawda – olbrzym odpowiedział uśmiechem na spojrzenie Reynevana. – Trochę już wiemy. Nie wszystko. Ale pewien postęp jest. – Chodziło nie o pewien postęp – zagryzł wargi Reynevan – ale o znalezienie sposobu na ostateczne rozwiązanie problemu. Najwyższy czas, mówiłeś, Samsonie, byś wrócił do siebie. Prosiłeś, bym dołożył starań. A teraz, gdy możliwość mamy w zasięgu ręki… – Nie słuchałeś? – znowu nie dał mu dokończyć Rupilius. – Mówiłem, że rozmawialiśmy. Że trochę już wiemy. Ale ręką sięgać wciąż nie ma do czego, niestety. Chwilowo. – My już wiemy co nieco. W Pradze zajmował się Samsonem Wincenty Axleben. To wszak mistrz nad mistrze.
Twierdził, że idzie o ciało astralne. I perisprit. Perisprit… Hm… Pozytywnie krążący. – Perisprit krążący – wykrzywił się Rupilius. – No, no. Zaiste, znać mistrza po hipotezie. A wyjaśnił wam choć mistrz nad mistrze, o co w tym naprawdę chodzi? Co to takiego perisprit, wiedział każdy, kto miał kontakt z magią i wiedzą tajemną. Choćby przelotny. Każdego adepta nauk ezoterycznych zaraz na początku edukacji raczono długim, zawiłym a podanym w sposób wyjątkowo nieprzystępny wywodem, tyczącym konstrukcji ludzkiego bytu. Człowiek, wynikało z wywodu, składa się z aspektu fizycznego, czyli ciała materialnego, za pomocą którego reaguje z otaczającym go materialnym światem zewnętrznym. Człowiek ma również ducha, zbudowanego z nieśmiertelnego eteru. Istnieje też coś, co ducha i ciało wiąże i spaja, co między duchem a ciałem pośredniczy, a tym czymś jest ciało fluidyczne, znane jako perisprit, bla, bla, bla. Choć rzecz – przynajmniej na pozór – zdawała się prostą, trudno było znaleźć dwóch magów, którzy odnośnie perispritu mieliby zgodne poglądy. Kłócono się o to, czy jest perisprit bardziej prymitywny czy bardziej eteryczny, czyli, zgodnie z Tablicą Szmaragdową: bardziej subtelny czy bardziej gęsty. Nie było zgodności co do tego, czy jest perisprit stały, czy zmienny. Ani co do tego, na co perisprit ma faktyczny wpływ, a na co nie. Istniała teoria, która przypisywała perispritowi rolę i możliwości wręcz ogromne. Według niej perisprit, będąc z natury spoiwem między materialnym ciałem a eteryczną duszą, przesądza zarówno o sile, jak i jakości spojenia. Innymi słowy, daje ciału duszy więcej lub mniej. A perisprit perispritowi nierówny. Jednym użycza przysłowiowego "wielkiego ducha" i tworzy z nich artystów. Innym daje wielkie zdolności analityczne, kreując na naukowców i wynalazców. Z innych, zapewniając im rząd dusz, czyni wodzów i mężów stanu. Wybranym pozwala zobaczyć niewidzialne, zajrzeć w otchłanie bytów astralnych, czyniąc z nich wielkich magów, spirytystów, proroków i jasnowidzów. A jeszcze innym, lubo ducha mają, to go im perisprit tak skąpi, że jedyne, co mogą, to siedzieć w gospodzie i pić jedno piwo za drugim. O tym wszystkim, jak się rzekło, Reynevan wiedział od dawna, była to wiedza elementarna. Po przeprowadzonym w Pradze badaniu Samsona użył jednak Axleben określeń "perisprit pozytywny" i "krążący" – te zaś należały do szkoły wyższej i magicy "Archanioła" wyjaśnili je Reynevanowi dopiero później. Więź oto perispritu z duchem była według większości teorii nierozerwalna, więź z ciałem nie. Perisprit, twierdzono, może w każdej chwili uznać, że więź ducha z danym ciałem mu nie odpowiada. I więź zerwać. Zazwyczaj, twierdzono, perisprit czyni to w momencie, w którym więź powstaje, to znaczy zaraz po urodzeniu lub w pierwszych tygodniach życia dziecka stąd tak duża dziecięca śmiertelność. Zrywając więź, perisprit uwalnia ducha i wraz z nim przechodzi do sfery eterycznej, astralnej, i pozostaje tam na wieczność, będąc podobnie jak sam duch – światu materialnemu niechętnym, nastawionym doń negatywnie. Zdarza się jednak, twierdzono, że perisprit potrafi się oddzielić nie tylko od ciała, ale i od ducha. Dzieje się tak wtedy, gdy w przeciwieństwie do ducha jest perisprit do świata materii nastawiony pozytywnie. Perisprit taki krąży wówczas w swoistej "strefie zmierzchu" pomiędzy światem materialnym i astralnym, wypatrując możliwości spojenia jakiegoś niezajętego ciała z jakimś będącym chwilowo bez przydziału duchem. Samson w obecnej swej formie duchowo-cielesnej jest typowym przykładem takiego spojenia. Problem tkwi w tym, że nie wiadomo, czy perisprit spaja na chybił trafił, czy też kieruje się przy spajaniu jakąś logiką – któż w końcu jest dziś w stanie zgłębić logikę takiego perispritu. A dopóki się nie zgłębi, to nic się nie poradzi. Tego, co perisprit złączył, człeku śmiertelnemu nie rozłączyć. – Wychodzi – rzekł z rezygnacją w głosie Reynevan że jesteśmy w punkcie wyjścia. Tłukliśmy się po próżnicy taki szmat drogi i po próżnicy nadstawialiśmy karku…
– Drugi równy mnie specjalista od interesujących was spraw – ponownie przerwał mu czarownik – mieszka w Grenadzie. To trochę dalej niż na Troski. A tamtejsi emirowie za chrześcijanami nie przepadają. Na pal ich przeważnie wsadzają. Albo żywcem ze skóry łupią. W odróżnieniu od Axlebena ja nie reklamuję się jako mistrz nad mistrze, ale swoje wiem. Też umiem postawić hipotezę. Od tej postawionej przez mistrza nad mistrze nieco się różniącą, głównie względem tego, co możliwe, a co niemożliwe, co wykonalne, a co nie. Wykonalne jest wszystko, wystarczy wiedzieć, jak wykonać. – Bez urazy – tym razem przerwał Reynevan. – Ale hipotez to my już znamy dość. Co z Samsonem? – Samson – Rupilius nawet nań nie spojrzał. – Samson zna moją hipotezę, różniącą się nieco od tej Axlebena. Jest to hipoteza radykalna i ryzykowna, przyznaję, nie zdziwię się, jeśli jej nie przyjmie i nie spróbuje. Ale jeśli tak, to musi poczekać. Ja do istoty sprawy dojdę, pewniejszy sposób na powtórną przesiadkę znajdę, potrzeba mi na to góra dwóch lat. Dlaczego, myślicie, taki właśnie termin wam wyznaczam? Z upodobania do liczb parzystych? To sprowadza nas znowu do naszej umowy. Pytam więc: czy stoi? – Stoi.
– Do dwóch lat?
– Do dwóch lat.
– No to idziemy.
Nużącą wędrówkę po ciasnych korytarzykach i wąziutkich schodkach Samson umilił Reynevanowi opowieścią. Reynevan niektórych rzeczy się domyślił, ale słuchał chętnie. O tym, że Reynevan wpadł na Troskach w łapy katolików, dowiedziano się zupełnym przypadkiem. Husyci mieli szpiega na zamku Tolsztejn, zajmowanym przez braci Jana i Henryka Berków z Dube. Na zamek zjechał z wizytą pan Lotar Gersdorf. Prowadzący siedmioro więźniów. Gdy pan Gersdorf ucztował z braćmi, szpieg więźniów wypytał. Jeden zwłaszcza, podobno były martahuz, okazał się bardzo rozmowny. I pewną ważną rzecz wyznał. W wyniku tej informacji ujęto i wsadzono do lochu hejtmana Vojtę Jelinka pod zarzutem zdrady, szpiegostwa i przestępczej prywaty. W lochu, przypieczony jak należy, Jelinek rzucił światło na wiele spraw. W tym i na sprawę Reynevana. Dowiedziawszy się, że Reynevan jest na Troskach, w mocy de Bergowa, Jan Czapek i husyccy hejtmani uznali go za zgubionego, o żadnych akcjach ratunkowych ani chcieli słyszeć. Sprawy ujęli się więc na własną rękę Szarlej, Samson, Tauler i Bata. Tauler miał wszak wciąż w odwodzie swego niegdysiejszego znajomka, masztalerza. Zdecydowano jednak, że na zamek uda się nie Tauler, lecz Samson. Na Troski, jak zaobserwowano, często przybywali chłopi z zaopatrzeniem – nie tylko wozami, ale i pojedynczo. Straże nie czepiały się, pod warunkiem, że przybywający wpasowywał się w typ wieśniaka – znaczy, był bardzo niechlujny, bardzo śmierdział, a z oblicza przypominał ćwoka i durnia. Samson Miodek pasował. Zasadniczo. Zaopatrzony dla konspiracji w gęś, faskę masła i kobiałkę grzybów wkroczył na dolny zamek, gdzie zgubiwszy się w tłumie, jął poszukiwać masztalerza. Nim znalazł, jego znaleziono. Rupilius Ślązak szybko dowiedział się o wydarzeniach sprzed kilku dni. O wizycie śląskich i łużyckich panów i rycerzy, o sprzedaży jeńców. I o jakimś wróżu czy zaklinaczu, wsadzonym do hladomorny. Pewnym będąc, że ktoś się o owego upomni, Rupilius śledził przybywających na zamek. Wykorzystując do tego celu magię. Magia bezbłędnie wykryła Samsona. – Serce mi zamarło – przyznał Samson – gdy zaskoczył mnie w stajni… – Mnie zamarło – Rupilius był równie szczery – gdy zaskoczony złapał mnie za gardło. Szczęście, żeśmy się szybko na sobie poznali… Ani jeden, ani drugi nie był zbyt wylewny odnośnie szczegółów, Reynevan nie nalegał, o detale tego szybkiego wzajemnego rozpoznania postanowił wypytać Samsona później. Teraz wysłuchał dalszego ciągu – o tym, jako to poznawszy się na sobie Rupilius i Samson Miodek postanowili uwolnić Reynevana z oubliette i uczynić to takim sposobem, który w nikim nie wzbudzi podejrzeń o czary to znaczy rozwalając kłódkę kraty kowalskim młotem. Teraz, zakończył szeptem Samson, idą ku tajemnemu przejściu, łączącemu zamek Troski z okolicą. Bo takie przejście istnieje. I wbrew krążącej legendzie nie jest legendarne. – Żywiej, żywiej – ponaglił ich Rupilius. – Musimy się spieszyć. Coś niedobrego, czuję to, krąży nad zamkiem. Kręcone schody były strome, a ich stopnie wyjątkowo nierówne. Schodzili długo. Do momentu, gdy drogę zagrodziła im lita, chropowata skała. Nie było śladu drzwi ani wejścia. Dla Rupiliusa, ma się rozumieć, to nie był żaden problem. – Yashiel, Yehiel, Baxasoxa! Effetha! Ecce cecidit paries! Ściana, jak sugerowałby to biblijny tekst zaklęcia, nie runęła, lecz rozstąpiła się, rozsunęła jak kurtyna. Za nią była czarna czeluść, z której wiało niemiłą wonią. – Stąd pójdziecie już sami – oświadczył Rupilius Ślązak, wręczając Samsonowi latarnię. – Godzina marszu, nie więcej, powinniście więc wyjść przed świtem. Lampa jest magiczna, zapewni wam światło na czas dostatecznie długi, ale sugeruję, byście się raczej spieszyli. To jest po trosze labirynt, ale łatwy, na rozwidleniach skręca się zawsze w prawo. Dacie sobie radę. Nie myszkujcie po odnogach, nie zatrzymujcie się nazbyt długo, starajcie nie dotykać czego nie trzeba. Bądźcie uważni i czujni. Mówiłem już: coś niedobrego wisi nad zamkiem. Bywajcie. – Gdzie wyjdziemy?