– Posłuchaj tedy, śmiertelny człecze. Dobrze się domyśliłeś. Z tych szesnastu, co ich tu wtedy pobili i powrzucali do stawu… Jeden, choć nieźle podziurawiony, jeszcze żył. Serce biło, szedł ku dnu w chmurze krwi i baniek. Napełnił płuca wodą i umarł, ale… tego również się domyśliłeś… zdążyłem być przy nim, nim to się stało i mam jego… Mam hevai. Gdy ci ją dam… Przysięgniesz, że mnie wypuścisz? – Przysięgnę. Przysięgam.,
– Nawet gdy okaże się… Bo jeśli tyle wiesz, to chyba nie wierzysz w bajki i przesądy? Nie przywrócisz topielca do życia, rozbijając hevai. To bzdura, zabobon, wymysł. Niczego nie osiągniesz, rozproszysz tylko jego aurę. Sprawisz, że umrze po raz wtóry, w ogromnych cierpieniach, tak ogromnych, że aura może tego nie znieść i obumrzeć. Jeśli zatem był to ktoś ci bliski… – To nie był nikt bliski – uciął Żelaznooki. – I nie wierzę w przesądy. Udostępnij mi hevai, tylko na kilka chwil. Potem zwrócę ci ją, nietkniętą. A ciebie uwolnię. – Ha – zamrugał wszystkimi powiekami wodnik. – Jeśli tak, to po kiego grzyba ta pułapka? Po co mnie łapałeś, narażałeś na stres i nerwy? Było przyjść, poprosić… – Następnym razem.
Przy brzegu coś zapluskało, zaśmierdziało szlamem i zdechłą rybą. Po chwili, podchodząc wolno i trwożliwie niby żółw błotny, znalazła się przy nich żona wodnika. Żelaznooki przyjrzał się ciekawie, po raz pierwszy w życiu widział goplanę. Na pierwszy rzut oka nie różniła się wiele od małżonka, ale wprawione oko księdza umiało łowić nawet mało widoczne detale. Jeśli śląski wodnik przypominał żabę, to polska wodniczka przywodziła na myśl zaklętą w żabę księżniczkę Wodnik odebrał od żony coś, co przypominało wielką szczeżuję, obrośniętą brodą glonów. Ale spod glonów przebijało światło. Szczeżuja świeciła. Fosforyzowała. Jak próchno. Albo kwiat paproci. Żelaznooki stopą rozrzucił piasek magicznego kręgu, uwalniając wodnika z pułapki. Potem wziął hevai z jego rąk. I natychmiast poczuł, jak naczynie tętni i drży, jak tętnienie i dreszcz przechodzą z dłoni na całe ciało, jak przenikają i przeszywają, by wreszcie wpełznąć na kark i do mózgu. Usłyszał głos, najpierw cichy, owadzi, potem coraz wyraźniejszy i głośniejszy.
– …dzinę śmierci naszej… Teraz i w godzinę śmierci naszej… Elencza… Moje dziecko… Moje dziecko… Nie był to, oczywiście, niczyj głos, nie była to istota, zdolna mówić ani taka, z którą można by rozmawiać, której można by, wzorem nekromantów, zadawać pytania. Jak w Amset, Hep, Tuamutef i Qebhsenuf, egipskich kanopach, jak w anguinum, druidzkim jaju, jak w krysztale oglainnanDruighe, tak i w heuai czy innym analogicznym pojemniku uwięziona była aura, czy raczej fragment aury, pamiętający tylko jedno – moment poprzedzający śmierć. Moment ten dla aury trwał w nieskończoność. W wieczną i absolutną nieskończoność. – Ratujcie moje dziecko! Litości! Teraz i w godzinę… Ratujcie moje dziecko… Ratujcie moją córkę… Uciekaj, uciekaj, Elencza, nie oglądaj się! Kryj się, kryj, zapadnij w gąszcz… Odnajdą, zabiją… Zmiłuj się nad nami… Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Moja córka… Panno Przenajświętsza… W godzinę śmierci naszej, amen… Elencza! Uciekaj, Elencza! Uciekaj! Uciekaj! Ksiądz pochylił się i położył tętniącą wewnętrznym światłem heuai na brzegu jeziorka. Delikatnie i ostrożnie. By nie stłuc. Nie naruszyć. Nie zakłócić, nie naruszyć spokoju wieczności.
– Rycerz Hartwig Stietencron – zgadł z miejsca Tybald Raabe. – I jego córka. Ale czy z tego wynika, że ona przeżyła? Że udało się jej uciec lub skryć? Mogli zabić ją później, gdy jego już utopili. – Bilans się nie zgadza – orzekł zimno żelaznooki. Utopiec naliczył szesnaście wrzuconych do jeziora ciał. Kolektor, Stietencron, sześciu żołnierzy eskorty, czterech mnichów, czterech pielgrzymów. Brakuje jednej sztuki. Elenczy von Stietencron. – Mogli ją zabrać. Wiecie, dla uciechy… Zabawili się, poderżnęli gardło, wrzucili gdzieś w lesie do wykrotu. Mogło tak być. – Ona ocalała.
– Skąd to wiecie?
– Nie zadawaj pytań, Raabe. Znajdź ją. Teraz wyjeżdżam, gdy wrócę… – A dokąd to jedziecie?
Żelaznooki spojrzał na niego. Tak, że Tybald Raabe pytania nie powtórzył.,
Grzegorz Hejncze, inguisitor a Sede Apostolica specialiter deputatus na diecezję wrocławską, długo rozważał, iść na egzekucję czy też nie. Długo rozważał za i przeciw. "Przeciw" było zdecydowanie więcej – choćby tylko fakt, że egzekucja była wynikiem działania inkwizycji biskupiej, a więc konkurencyjnej. Argument "za" był w zasadzie tylko jeden: było blisko. Uznanych za winnych herezji i sprzyjania husytom miano palić tam, gdzie zawsze na placu za kościołem Świętego Wojciecha, wydeptanym do goła i twardo ubitym nogami setek amatorów oglądania cudzej męki i śmierci. Rozważywszy za i przeciw, sam się sobie trochę dziwiąc, Grzegorz Hejncze jednak na egzekucję poszedł. Incognito, wmieszany w grupę dominikanów, wraz z którymi zajął miejsce na podwyższeniu, przeznaczonym dla duchownych i widzów wyższych stanem lub majątkiem. Wśród owych, na centralnej trybunie, na ławie obitej karmazynowym atłasem, rozpierał się Konrad z Oleśnicy, biskup Wrocławia, autor i sponsor dzisiejszego spektaklu. Towarzyszyło mu kilku duchownych – wśród nich sędziwy notariusz Jerzy Lichtenberg i Hugo Watzenrode, który niedawno zastąpił odsuniętego Ottona Beessa na stanowisku prepozyta u Świętego Jana Chrzciciela. Był tam, rzecz jasna, i Jan Sneschewicz, biskupi wikariusz in spiritualibus. Był ochroniarz biskupa, Kuczera von Hunt. Nie było Birkarta Grellenorta. Przygotowania do egzekucji były już w fazie zaawansowanej, skazańców – osób osiem – pachołcy katowscy wywlekli już po drabinach na stosy i łańcuchami przytwierdzali do obłożonych pękami chrustu i bierwionami słupów. Stosy, według ostatniej mody, były niezwykle wysokie.
Gdyby nawet Grzegorz Hejncze choćby przez chwilę łudził się co do intencji biskupa Konrada, to teraz łudzić by się przestał. Ale inkwizytor nie łudził się. Od początku wiedział, że biskupia impreza jest wymierzoną przeciw niemu osobiście demonstracją. Rozpoznając niektórych skazańców na stosach, Grzegorz Hejncze utwierdzał się w mniemaniu. Znał trzech. Jeden, altarysta od Świętej Elżbiety, trochę za dużo gadał o Wiklefie, Joachimie z Fiore, Świętym Duchu i reformie Kościoła, w śledztwie jednak szybko wyparł się błędów, żałował, po formalnym revocatio et abiuratio został skazany na noszenie przez tydzień szaty pokutnej z krzyżem. Drugi, malarz, współtwórca przepięknych poliptyków zdobiących ołtarz u Świętego Idziego, trafił przed trybunał inkwizycyjny skutkiem donosu, gdy donos okazał się bezpodstawny, zwolniono go. Trzeci – inkwizytor ledwie go poznał, miał bowiem zmasakrowane uszy i wyrwane nozdrza – był Żydem, kiedyś oskarżonym o bluźnierstwo i sprofanowanie hostii. Oskarżenie było fałszywe, więc i jego zwolniono. Wieść musiała wszelakoż dojść do biskupa i Sneschewicza, bo oto teraz wszyscy trzej stali na stosach, przywiązani łańcuchami do pali. Pojęcia nie mając o tym, że swój los zawdzięczają antagonizmom między biskupią a papieską Inkwizycją. Że za chwilę biskup każe zapalić im chrust pod stopami. Papieskiemu inkwizytorowi na złość. Ilu spośród pozostałych skazańców miało dziś umrzeć wyłącznie dla demonstracji, Hejncze nie wiedział. Nie pamiętał nikogo. Żadnej twarzy. Ani kobiety z głową ostrzyżoną do skóry i spękanymi wargami, ani dryblasa z nogami owiniętymi pokrwawionymi szmatami. Ani białowłosego starca o aparycji biblijnego proroka, wyrywającego się pachołkom i wywrzaskującego… – Wasza wielebność.
Odwrócił się. Odsunął z twarzy skraj kaptura.
– Jego dostojność biskup Konrad – skłonił się młodziutki kleryk – prosi do siebie. Niechaj wasza wielebność idzie za mną. Poprowadzę. Co było robić.
Biskup wykonał na jego widok krótki i lekceważący raczej gest dłonią, wskazał na miejsce u swego boku. Jego wzrok bystro otaksował twarz inkwizytora, szukając na niej oznak czegoś dla siebie radosnego. Nie znalazł, Grzegorz Hejncze bywał w Rzymie, nauczył się już przybierać najlepsze miny do najgorszych gier. – Za chwilę – warknął biskup – uradujemy tu Jezusa i Matkę Boską. A ty, ojcze inkwizytorze? Cieszysz się? – Niepomiernie.