– Godziny dwie – rzekł z wyrzutem – czekałem na was po mszy pod farą. Nie raczyliście się pokazać. – Ładnie śpiewałeś – żelaznooki, dziś w mendykanckim habicie minoryty, nie uznał za celowe usprawiedliwiać się ani przepraszać. – Ładnie, na mą duszę. Tylko trochę niebezpiecznie. Nie boisz się, że znowu cię do turmy wsadzą? – Po pierwsze – wydął wargi Tybald Raabe – pictoribus atgue poetis guodlibet audendi semper fu.it aegua potestas. Po drugie, jak inaczej mam pracować dla sprawy? Nie jestem szpiegiem, który kryje się w mroku lub pod przebraniem. Jestem agitatorem, moja rzecz to iść między ludzi… – Dobra, dobra. Informacje.
– Siądźmy gdzieś.
– Koniecznie tu?
– Piwo tu przednie.
– Owych czarnych jeźdźców, o którychście pytali opowiedział goliard, gdy siedli za stołem – widywano na Śląsku wielokrotnie. W szczególności, rzecz ciekawa, widziano ich zarówno pod Strzelinem, gdy zabito pana Barta, jak i w okolicach Sobótki, kiedy to zginął pan Czambor z Heissensteinu. W pierwszym przypadku widział półgłówek pastuch, w drugim pijany organista, więc, jak łatwo się domyślić, żadnemu nie dano wiary. Za bardziej wiarygodnych mam koniuchów i masztalerzy pani Dzierżki de Wirsing, handlarki koni, której orszak rycerze w czarnych zbrojach napadli i rozgromili pod Frankensteinem. Jest wielu świadków tego zdarzenia. Interesujące rzeczy mówią też pachołkowie Inkwizycji…
– Wypytywałeś pachołków Inkwizycji?
– Co też wy. Nie sam. Przez zaufanych. Pachołkowie wygadali się, że inkwizytor papieski, wielebny Grzegorz Hejncze, od dwóch lat co najmniej prowadzi intensywne śledztwo w sprawie jakichś demonicznych jeźdźców, grasujących po Śląsku na czarnych koniach. Ukuto nawet nazwy: Rota Śmierci albo biblijnie, Demony Południowej Pory. Mówią też o nich… Mściciele. Ale tak, by inkwizytor nie słyszał. Ba już dawno stało się oczywiste, że Rota Śmierci zabija ludzi podejrzanych o sprzyjanie husytom, o handel z nimi, o dostarczanie żywności, broni, prochu, ołowiu… Lub koni, jak dopiero co wspomniana Dzierżka de Wirsing. Czarni Rycerze to zatem nasi sprzymierzeńcy, a nie wrogowie, szepcą za plecami inkwizytora jego ludzie. Po co ich tropić, po co przeszkadzać? Dzięki nim mamy mniej roboty. – A napad na kolektora, wiozącego podatek? Przeznaczony wszak na wojnę z husytami? – Nie wiadomo, czy to Rota na poborcę napadła. Nic
o tej sprawie nie wiadomo.
Żelaznooki milczał dość długo.
– Interesuje mnie – rzekł wreszcie – czy ktoś mógł z tego napadu ujść z życiem. – Nie sądzę.
– Ty uszedłeś.
– Ja – Tybald Raabe uśmiechnął się lekko – mam wprawę. Bez przerwy albo się kryję, albo uciekam, tak często, że wyrobiłem w sobie instynkt. Od czasu, gdym porzucił krakowską Alma Mater dla wędrówki, lutni i pieśni. Wiecie, jak to jest, panie Vlk: poeta to jak diabeł w żeńskim klasztorze, zawsze wszystko na niego właśnie zwalą, jego za wszystko winą obarczą. Trzeba umieć uciekać. Instynktownie, jak sarna, gdyby co, nie myśleć, jeno od razu chodu. Zresztą… – Co zresztą?
– Miałem wtedy, na Ściborowej Porębie, sporo szczęścia. Sraczka mnie gnębiła. – Hę?
– Była w orszaku panienka, mówiłem wam, rycerska
córa… Nijak było w bliskości panienki, wstyd… Poszedłem się więc wypróżnić daleko, w oczerety, nad samo jeziorko. Gdy zdarzył się napad, uciekłem przez mszar. Napastników nawet nie widziałem… Żelaznooki milczał długo.
– Dlaczego – spytał wreszcie – nie powiedziałeś mi wcześniej, że tam było jeziorko?
Utopiec był bardzo czujny. Nawet bytując w zagubionym wśród borów jeziorku przy Ściborowej Porębie, na pustkowiu, nawet o zmierzchu, kiedy to szansa napotkania kogokolwiek była praktycznie żadna, zachowywał się nad wyraz ostrożnie. Wynurzając się, nie zrobił większej fali niż ryba, gdyby nie to, że lustro wody było gładkie jak tafla, zaczajony w zaroślach Żelaznooki mógłby wręcz nie dostrzec rozchodzących się kół. Wyłażąc na brzeg wśród trzcin stwór ledwie chlupnął, ledwie zaszeleścił, pomyślałbyś, wydra. Ale Żelaznooki wiedział, że to nie wydra. Będąc już na suchym lądzie i upewniwszy się, że nic mu nie zagraża, utopiec nabrał pewności siebie. Wyprostował się, zatupał wielkimi stopami, podskoczył, przy podskoku woda i muł obficie i z pluskiem polały się spod jego zielonej kapotki. Ośmielony już zupełnie utopiec siknął wodą ze skrzeli, rozwarł żabią paszczękę i zaskrzeczał donośnie, informując okoliczną przyrodę o tym, kto tu rządzi. Przyroda nie zareagowała. Utopiec pokręcił się trochę wśród traw, pogrzebał w błocie, wreszcie ruszył pod górę, w stronę lasu. I wlazł prosto w pułapkę. Skrzeknął, widząc przed sobą usypane z piasku półkole. Zbliżył płaską stopę, cofnął ją, zdumiony. Nagle zorientował się, w czym rzecz, zakwakał głośno i odwrócił, by uciekać. Było jednak za późno. Żelaznooki wyskoczył z zarośli i zamknął magiczne koło sypanym z worka piaskiem. Zamknąwszy, usiadł na pieńku. – Dobry wieczór – powiedział grzecznie. – Chciałbym porozmawiać.
Utopiec – Żelaznooki widział już, że nazwa "wodnik" jest dla stwora właściwsza – kilka razy spróbował przeskoczyć magiczny okrąg, bezskutecznie, rzecz jasna. Zrezygnowany energicznie potrząsnął płaską głową, przy czym mnóstwo wody wylało mu się z uszu. – Brekkrek – zaskrzeczał. – Bhrekkrekekeks.
– Wypluj muł i powtórz, proszę.
– Bhrekekgreggreggreg.
– Robisz idiotę z siebie? Czy ze mnie?
– Kuakskwaaaks.
– Szkoda talentu, panie wodniku. Nie nabierzesz mnie. Doskonale wiem, że rozumiecie i umiecie mówić po ludzku. Wodnik zamrugał podwójnymi powiekami i otworzył usta, szerokie jak u ropuchy. – Po ludzku… – zabulgotał, plując wodą. – Po ludzku owszem, tak. Ale dlaczego mam gadać po niemiecku? – Punkt dla ciebie. Czeski może być?
– No chyba.
– Jak się nazywasz?
– Jak ci powiem, to mnie wypuścisz?
– Nie.
– To odpierdol się.
Czas jakiś panowała cisza. Przerwał ją Żelaznooki.
– Jest – zaczął łagodnie – interes do zrobienia, panie wodniku. Chcę, byś mi coś dał. Nie, nie dał. Powiedzmy: udostępnił. – Gówno ci udostępnię.
– Ani przez chwilę nie przypuszczałem – uśmiechnął się Żelaznooki – że zgodzisz się od razu. Zakładałem, że przyjdzie nad tym popracować. Ja jestem cierpliwy. Mam czas. Utopiec podskoczył, zatupał. Spod jego kapotki znowu polała się woda, miał jej tam widać spory zapas. – Czego ty chcesz? – zaskrzeczał. – Dlaczego mnie dręczysz? Co ja ci zrobiłem? Czego ty chcesz ode mnie? – Od ciebie nic. Raczej od twojej żony. Ona zresztą słyszy naszą rozmowę, jest tam, przy samym brzegu, widzę, jak ruszyła się trzcina i zadrżały grążele. Dobry wieczór, pani wodnikowa! Proszę nie odchodzić, będzie pani potrzebna! Spod brzegu rozległ się plusk, jakby spławił się bóbr, po wodzie poszły koła. Usidlony utopiec zahuczał głośno, jak bąk, gdy trąbi z dziobem w błocie. Potem mocno rozdął skrzela i wydał z siebie donośny skrzek. Żelaznooki obserwował go beznamiętnie. – Dwa lata temu – powiedział spokojnie – w miesiącu wrześniu, który wy zwiecie Mheónh, zdarzyły się tu, na Ściborowej Porębie, napad, walka i zabójstwo. Wodnik nadął się znowu, parsknął. Ze skrzeli obficie ciurknęło. – A mnie co do tego? Nie mieszam się do waszych afer.
– Ofiary, obciążone kamieniami, wrzucono do tego stawu. Pewien jestem, jako że nigdy nie bywa inaczej, iż któraś z ofiar jeszcze żyła, gdy ją wrzucano do wody. Że umarła dopiero wskutek utopienia. A jeśli tak było, to masz ją tam, na dnie, w twoim rehoengan, podwodnym barłogu i skarbcu. Masz ją tam jako heuai. – Jako co? Nie rozumiem.
– Ależ rozumiesz. Hevai tego, który utonął. Masz ją w skarbcu. Poślij po nią żonę. Każ, niech przyniesie. – Ty tu bredzisz, człowieku – zacharczał przesadnie stwór – a mnie skrzela wysychają… Duszę się… Umieram… – Nie próbuj robić ze mnie głupca. Możesz oddychać powietrzem atmosferycznym równie długo jak rak, nic ci nie będzie. Ale gdy słońce wzejdzie i zerwie się wiatr… Gdy zacznie ci pękać skóra… – Jadźkaaa! – wrzasnął wodnik. – Dawaj tu hevai! Wiesz, którą! – A więc mówisz i po polsku. Wodnik zakaszlał, siknął wodą z nosa. – Żona Polka – odrzekł niechętnie. – Z Gopła. Możemy pogadać poważnie? – Jasne.