– On popełnia ten sam błąd, co my w Trzech Króli.
Pamiętasz, Reinmarze?
– Pamiętam.
– Pospieszajmy zatem. Tędy, panie Szarleju.
Z biblioteki wychodziło się na krużganek, z krużganka droga wiodła schodami w dół, do przyziemia, gdzie stawało się przed okutymi żelazem drzwiami. Na drzwiach umieszczony był rysunek – owal, w którym widniał spiżowy wąż Mojżesza, serpens mercurialis. Nad wężem wyobrażony był kielich, z którego wyrastały Słońce i Księżyc. Poniżej połyskiwały litery Y.I.T.R.I.O.L., składające się na Yisita Inferiora Terrae Rectificando Invenies Occultum Lapidem, sekretną transmutacyjną formułę alchemików. Szczepan z Drahotusz dotknął drzwi, wymówił zaklęcie. Drzwi otwarły się ze zgrzytem i skrzypem. Weszli. Szarlej westchnął głęboko. – Nieźle – mruknął, rozglądając się. – Nieźle… Przyznaję. – Mnie – uśmiechnął się Reynevan – za pierwszym razem też zatkało. Potem przywykłem. W zajmującym ogromną winiarską piwnicę alchemicznym laboratorium praca nie ustawała, zawsze coś się działo, czy to w świątek, czy w piątek, czy w niedzielę. Nigdy nie wygasały piece i atanory, grzejąc niemiłosiernie, co dało się cenić zwłaszcza porą zimową, a także latem, jeśli zdarzyło się zimne. W atanorach dokonywały się kalcynacja i wyżarzanie, najrozmaitsze substancje przechodziły od fazy albedo do fazy nigredo, wydzielając przy przechodzeniu okropny smród. W kolbach cięgiem coś się filtrowało, destylowało względnie ekstrahowało, czemu towarzyszyły burzliwe eferwescencje i smród jeszcze straszniejszy. W wielkich aludelach kwasy działały na metale, po czym metale nieszlachetne transmutowały w szlachetne, z lepszym lub gorszym efektem. Bulgotał w tyglach merkuriusz, czyli argentum vivwn, topiła się w kupelach siarka, wydzielała w retortach nitra i osadzała sól, a wyziewy wyciskały łzy z oczu. Coś tam się rozpuszczało, coś koagulowało, a coś sublimowało, pryskał na wsze strony kwas, wypalając dziurki w stronicach leżących na stołach bezcennych egzemplarzy De quinta essentia Rajmunda Lulla, Speculum alchemiae Rogera Bacona i Theatrum chemicum Arnolda Villanovy. Na podłodze stały, cuchnąc potwornie, kubły pełne caput mortuum. Zwykle – także i wtedy, gdy Svatopluk Fraundinst przyprowadził tu Reynevana po raz pierwszy – w laboratorium pracowało co najmniej trzech lub czterech alchemików. Dziś – wyjątkowo – był tylko jeden. – Dzień dobry, mistrzu Edlingerze!
– Proszę nie podchodzić – warknął alchemik, nie odrywając oczu od wielkiej kolby, umieszczonej w podgrzewanym piasku. – Gotowe wybuchnąć! Edlingera Brehma, licencjata w Heidelbergu, poznał w Moguncji, zaprosił i przywiózł do Głubczyc książę Wacław, syn Przemka Opawskiego. Jakiś czas zaznajamiał mistrz Edlinger młodego księcia z alchemiczną teorią i praktyką. Wacław miał – jak wielu współczesnych mu książąt – zajoba na punkcie alchemii i kamienia filozofów, Brehm żył więc w splendorach i dobrobycie, do czasu, gdy wzięła go pod lupę Inkwizycja. Gdy w głubczyckim powietrzu zapachniało stosem, alchemik uciekł do Pragi na uniwersytet, gdzie zastała go burza roku 1419. Wyróżniający się, obcy, źle mówiący po czesku Niemiec, przeżyłby z pewnością trudne chwile. Ale poznali się na nim i ocalili magicy z "Archanioła".
Edlinger Brehm ujął kolbę w żelazne kleszcze i wlał bulgocący niebieskawy płyn do miski pełnej czegoś, co wyglądało jak żabi skrzek. Zasyczało, zadymiło, ohydnie zaśmierdziało.
– Sakradonnerwetterhimmelkreuzalleluja! – było jasne, że alchemik spodziewał się lepszego efektu. – Eine total zkurvene Sochę! Scheisse, Scheisse und noch einmal Scheisse! Wy tu jeszcze jesteście? Jestem zajęty! Aha, rozumiem… Idziecie zobaczyć, jak Axlebenowi poszło z Samsonem?
– Tak właśnie – potwierdził Szczepan z Drahotusz. – Idziemy. A ty nie?
– W zasadzie – Edlinger Brehm wytarł ręce w szmatę, wzrokiem pełnym żalu zmierzył miskę dymiącego skrzeku. – W zasadzie, to mogę iść. Nic mnie już tu nie trzyma.
W głębi alchemicznej pracowni, w niepozornym kącie za niepozorną kotarą, kryły się drzwiczki. Dla niewtajemniczonego – gdyby takowy kiedykolwiek zdołał tu dotrzeć – za drzwiczkami był składzik pełen skrzynek, beczułek i butli. Wtajemniczeni poruszali ukrytą wewnątrz jednej z beczek dźwignię, wymawiali zaklęcie, a ściana usuwała się, odsłaniając ciemny otwór, z którego wiało grobem. Takie przynajmniej miało się wrażenie za pierwszym razem. Edlinger Brehm magicznie zapalił magiczną latarnię, poprowadził. Szczepan z Drahotusz, Reynevan i Szarlej weszli za nim, na schody wijące się spiralą wzdłuż ścian mrocznego i pozornie bezdennego szybu. Z dołu biło zimno. I wilgoć. Szczepan z Drahotusz odwrócił się.
– Pamiętasz, Reynevan?
Nie w pałacowe, zaiste, podsienia, Lecz w naturalną weszliśmy jaskinię, O chropowatym dnie i pełną cienia… – Samson Miodek – domyślił się natychmiast Szarlej. – Znaczy, chciałem powiedzieć: Dante Alighieri. Boska komedia. Ulubiony utwór poetycki naszego druha.
– Nie ma wątpliwości – uśmiechnął się Morawianin że ulubiony. Bo nader często przywoływany. Zwłaszcza tu, na tych schodach, waszemu druhowi przypomniał się niejeden cytat z Inferna. Waść, jak widzę, dobrze znasz go z tej strony. – Na końcu świata poznałbym go po tym.
Głęboko schodami nie schodzili, tylko dwie kondygnacje, szyb był znacznie głębszy, schody ginęły w czarnym mroku, z którego dobiegał plusk wody. Naturalna pieczara, historię której skrywała niepamięć, sięgała poziomu Wełtawy. Kto i kiedy odkrył jaskinię, kto i do czego ją wykorzystywał, czyją spuścizną było stojące tu od wieków, maskujące wejście do pieczary domostwo – nie wiedział nikt. Najwięcej wskazywało na Celtów – ściany jaskini pokrywały wpółzatarte, zarośnięte mchem reliefy i malowidła, wśród których dominowały charakterystyczne misternie przeplatane ornamenty i wypełnione meandrującymi liniami koła. Tu i ówdzie pojawiały się nie mniej charakterystyczne dziki, jelenie, konie i rogate postacie ludzkie. Edlinger Brehm pchnął masywne drzwi. Weszli.
W podziemnej izbie, zwanej dolną, siedziała przy zastawionym stole reszta magów "Archanioła" – Svatopluk Fraundinst, Radim Tvrdik, Joszt Dun, Walter von Teggendorf. Oraz Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova. Joszt Dun, zwany Telesmą, był, podobnie jak Szczepan z Drahotusz, niegdyś mnichem – zdradzały to włosy, po odrośnięciu wygolonej tonsury nieporządne, kosmykami wystające znad uszu, przez co właściciel fryzury wyglądał trochę jak puchacz. Z tego, co Reynevan o nim wiedział, Telesma od młodych lat uprawiał ora et labom w klasztorze benedyktynów w Opatovicach, tam też miał pierwsze kontakty z naukami tajemnymi. Potem studiował w Heidelbergu, gdzie wiedzę magiczną doskonalił. Był absolutnym autorytetem, gdy szło o talizmany, zarówno w zakresie teoretycznej wiedzy o przedmiocie, jak i w praktycznym wykonywaniu amuletów. Stawiał też całkiem udatne horoskopy, którymi handlował – sprzedawał różnym łżeprorokom, pseudoastrologom i nibywróżom, nieźle na tym zarabiając. Obok utargu apteki, zarobki Joszta Duna stanowiły podstawowe źródło dochodu kongregacji. Niemłody już Walter von Teggendorf był wychowankiem Wiednia, Bolonii, Cgimbry i Salamanki, mającym facultas docendi we wszystkich tych uczelniach. Cechował go wielki, nabożny wręcz szacunek dla medycyny, alchemii i magii arabskiej, zwłaszcza dla Gebera i Alkindiego, czyli, jak mawiał on sam, dla Musy Zafara el Sufi Al Dżabira i Ya'kuba ibn Sabbah al Kindiego. Fascynacje Teggendorfa znalazły wyraz w jego podejściu do sprawy Samsona. W jego opinii wszystkiemu winne były dżinny. Samson w obecnej postaci, twierdził, jest madżnunem, czyli człowiekiem, w ciele którego możniejszy dżinn uwięził – za karę – pokonanego mniejszego dżinna. Na takie uwięzienie, orzekł niemiecki czarodziej, sposobu nie ma. Jedyne, co można, to dobrze się sprawować i czekać na amnestię. Reverendissimus doctor Jan Bezdiechovsky z Bezdiechova był najstarszym, najbardziej doświadczonym i najbardziej szanowanym spośród czarnoksiężników "Archanioła". Mało kto coś wiedział o nim bliżej, on sam nie lubił o sobie mówić i nie mówił. Lat liczył – co samo w sobie graniczyło z cudem i świadczyło o nie byle jakich mocach magicznych – nie mniej niż siedemdziesiąt, wiedziano bowiem, że wykładał na Sorbonie za panowania króla Karola V Mądrego, zmarłego w 1380, a zgodnie z przepisami wykładowca uniwersytecki musiał mieć ukończone dwadzieścia jeden lat. Wśród uczelni, w których się kształcił i na których wykładał, były z pewnością Paryż, Padwa, Montpellier i Praga – i z pewnością te cztery nie wyczerpywały listy. Krążyła plotka, że w Pradze Bezdiechovsky wdał się w poważny spór i ostry personalny zatarg z rektorem, słynnym Janem Szindelem. Podłoże konfliktu, o którym Reynevan słychiwał już w czasie swoich studiów w akademii, nie było znane, stało się jednak powodem odejścia Bezdiechovskiego z uczelni i zerwania wszelkich z nią kontaktów. Po roku 1417 Bezdiechovsky po prostu znikł. Zachodzono w głowę, gdzie się podział. Reynevan też zachodził. A teraz już wiedział. – Witaj, młodzieńcze – rzekł Bezdiechovsky. On jeden z całego towarzystwa nie mówił Reynevanowi po imieniu. – Witaj i ty, panie Szarleju, którego sława cię wyprzedza. Zasłyszeliśmy, żeś już drugi rok u taborytów. Jak tam tedy na wojnie? Co tam słychać? Jan Bezdiechovsky jako jedyny z towarzystwa nie interesował się polityką. Wydarzenia wojenne, którymi żyła cała Praga, były starcowi równo obojętne. Pytał o nie przez grzeczność. – Ano, na wojnie dobrze jest – odrzekł grzecznie Szarlej. – Słuszna sprawa zwycięża, niesłuszna przegrywa. Nasi biją obcych. Chciałem rzec: dobrzy biją złych. Znaczy: Ład triumfuje nad Chaosem. A Bóg się raduje. – Ach, ach – ucieszył się stary czarownik. – To naprawdę dobrze! Siądź przy mnie, panie Szarleju, opowiedz… Reynevan dosiadł się do pozostałych magów. Radim Tvrdik nalał mu wina, wnosząc z bukietu, hiszpańskiego alikantu. – Jak sprawy? – spytał Szczepan z Drahotusz, ruchem głowy wskazując zamknięte drzwi, prowadzące do occultum, sali dywinacji i konjuracji. – Są rezultaty? Albo chociaż znaki na niebie i ziemi? Svatopluk Fraundinst parsknął. Telesma też, przy czym głowy nie uniósł znad wygładzanego różem polerskim talizmanu. – Herr Meister Axleben – rzekł Teggendorf – woli pracować w pojedynkę. Nie lubi, gdy mu ktoś zagląda przez ramię. Pilnie strzeże swych tajemnych metod. – Nawet przed tymi, którzy udzielają mu gościny skomentował kwaśno Fraundinst. – Demonstrując tym samym, za kogo ich ma. Za złodziei, czyhających na jego sekrety. Przed snem chowa pewnie pod poduszkę trzos i ciżmy, byśmy mu ich nie ukradli. – Zaczął o wschodzie słońca – wtrącił Radim Tvrdik, widząc, że Reynevana bardziej interesuje Samson Miodek niż opinie o Axlebenie. – Rzeczywiście sam na sam z obiektem, czyli z Samsonem. Nie chciał pomocy, choć proponowaliśmy. Nie prosił o nic, ani o instrumenty, ani o kadzidło, ani o aspergillum. Musi więc władać jakimś potężnym artefaktem. – Albo prawdą jest – dorzucił Brehm – to, co mówią o Manusfortis. Nie należy go lekceważyć. – Nie lekceważymy go – zapewnił Telesma. – To wszak, mimo wszystko, własną osobą Wincenty Axleben, magnus experimentator et nigromanticus. Wiedzy o magii nie brakuje mu z pewnością. To mistrz. Ma więc prawo być nieco ekstrawaganckim. – Jakież trudne słowo – wykrzywił się Fraundinst. W Małej Szmiedawie, mojej wsi, na takich jak Axleben nie mawiało się "ekstrawagancki". Mawiało się prosto, przaśno i zwyczajnie: pieprzony, nadęty cham. – Nikt nie jest doskonały – skonstatował Teggendorf. – Wincentego Axlebena wliczając. A że metody pracy ma dziwaczne? Cóż, ocenimy, jak sprawdzają się takie metody. Poznamy to i ocenimy, jak każe Pismo: ex fructibus eorum.