– Zauważam – oznajmił – wyraźny a interesujący wpływ twoich nowych koneksji. Myślę, rzecz jasna, o osławionym towarzystwie z apteki "Pod Archaniołem". Nie wątpię, że mnóstwa rzeczy można się od nich nauczyć. Szkopuł w tym, by z mnóstwa umieć wyselekcjonować te, których uczyć się warto. Jak tam z tym u ciebie? – Staram się.
– Chwali ci się. A powiedz mi, jak tyś się w ogóle z nimi skumał? Nie było chyba łatwo? – Nie było – Reynevan uśmiechnął się do wspomnień. – Prawdę rzekłszy, potrzebny był graniczący z cudem przypadek, zbieg okoliczności. I przedstaw sobie, zdarzyło się coś takiego. W pewien upalny lipcowy dzień Roku Pańskiego 1426.
Svatopluk Fraundinst, główny lekarz szpitala Krzyżaków z Gwiazdą przy Kamiennym Moście, był mężczyzną w sile wieku, postawnym i przystojnym na tyle, by móc bez specjalnego wysiłku uwodzić i przy byle okazji chędożyć pracujące w szpitalu przedrewolucyjne benedyktynki, wypędzone przez husytów z ich własnego klasztoru. Nie było niemal tygodnia, by nie dało się słyszeć, jak zaciągnięta przez doktora do komórki siostrzyczka jęczy, stęka i wzywa świętych. Że Svatopluk Fraundinst jest czarodziejem, Reynevan podejrzewał od samego początku, od pierwszego dnia, gdy podjął pracę u szpitalników i zaczął asystować chirurgowi w operacjach. Po pierwsze, Svatopluk Fraundinst, były kanonik wyszehradzki, doctor medicinoe Uniwersytetu Karola, mający licentia docendi w Salerno, Padwie i w Krakowie, był uczniem Mateja z Bechyni, bliskiego współpracownika słynnego Brunona z Osenbrughe. Mistrz Bruno z Osenbrughe był swego czasu chodzącą legendą europejskiej medycyny, a Mateja z Bechyni mocno podejrzewano o pociąg do alchemii i magii, tak białej, jak i czarnej. Sam fakt, że Svatopluk Fraundinst para się chirurgią, też był wiele mówiący – medycy uniwersyteccy chirurgią rąk nie brudzili, zostawiając ją katom i balwierzom, nie zniżali się nawet do flebotomii, z własnych katedr wychwalanej jako remedium na wszystko. Lekarze zaś będący magikami od chirurgii nie stronili i byli w niej dobrzy – a Fraundinst był chirurgiem niesamowicie wprost sprawnym. Jeśli do tego dorzucić typowe manieryzmy w mowie i gestach, jeśli dołożyć noszony zupełnie jawnie pierścień z pentagramem, jeśli dodać pozornie nieistotne i czynione niby niechcący aluzje, można było być niemal pewnym sprawy. Czyli tego, że Svatopluk Fraundinst miał z czarnoksięstwem kontakt zdecydowanie bardziej niż przelotny i że próbuje wysondować Reynevana na podobną okoliczność. Rzecz jasna, Reynevan pilnował się bardzo, lawirował i omijał zasadzki najsprytniej, jak umiał. Czasy były trudne i pewnym nie można było być niczego i nikogo.
Aż pewnego dnia, w lipcu, w wigilię świętego Jakuba Apostoła, zdarzyło się, że do szpitala przyniesiono z pobliskiego tartaku tracza, groźnie zranionego ostrzem piły. Krew lała się jak z cebra, a Fraundinst, Reynevan i przedrewolucyjna benedyktynka robili, co mogli, by przestało się lać. Szło im marnie, może przez rozległość rany, może po prostu mieli kiepski dzień. Gdy po raz kolejny siknęła mu w prosto w oko krew z arterii, doktor Svatopluk zaklął sążniście, tak ohydnie, że benedyktynka najpierw się zachwiała, a potem uciekła. A doktor zastosował zaklęcie wiązania, zwane też "czarem Alkmeny". Zrobił to jednym gestem i jednym słowem, Reynevan w życiu nie widział równie sprawnie rzuconego zaklęcia. Arteria zamknęła się natychmiast, krew momentalnie zaczęła czernieć i krzepnąć. Fraundinst obrócił ku Reynevanowi zalaną juchą twarz. Było oczywiste, czego chce. Reynevan westchnął. – Quare insidiaris animae meae? – wymamrotał. – Czemu czyhasz na mnie, Saulu?
– Ja się zdekonspirowałem, ty też musisz – wyszczerzył zęby czarownik. – Nuże, ostrożna wróżko z Endor. Nie bój się. Non veniet tibi guicguam mali. Rzucili zaklęcie razem, unisono, siłą mocnej kolektywnej magii wiążąc i zasklepiając wszystkie naczynia.
– I tenże doctor medicinae – domyślił się Szarlej wprowadził cię do kongregacji magików, zbierającej się w aptece "Pod Archaniołem". Tej oto, do której właśnie się zbliżamy. Szarlej domyślał się dobrze. Byli na Sukiennickiej, aptekę było już widać za szeregiem warsztatów przędzalniczych, tkalni i kramów bławatnych. Nad wejściem, wysoko nad drzwiami, wisiał wykusz z wąziutkimi okienkami, przyozdobiony drewnianą figurą uskrzydlonego archanioła. Figurę mocno dość nadkąsił ząb czasu i nie było jak rozpoznać, który to z archaniołów. Reynevan nigdy nie pytał. Ani za pierwszym razem, przyprowadzony przez Fraundinsta w sierpniu 1426, w wypadającym we czwartek dniu ścięcia świętego Jana Chrzciciela, ani później. – Zanim wejdziemy – Reynevan ponownie zatrzymał Szarleja – jeszcze jedna rzecz. Prośba. Bardzo cię proszę, byś się powstrzymywał. Szarlej tupnął, by odkleić od buta resztkę kupy, na pierwszy rzut oka bodajże psiej, choć pewności nie było, w okolicy kręciły się też dzieci. – Jesteśmy – ponowił z naciskiem Reynevan – coś Samsonowi dłużni. – Po pierwsze – Szarlej uniósł głowę – już to mówiłeś. Po drugie: to nie ulega kwestii. To nasz druh, tych trzech słów wystarczy za wszystko. – Cieszę się, że tak do tego podchodzisz. Wierzysz w to czy nie wierzysz, wątpisz czy nie, ale pogódź się z faktem. Samson jest w naszym świecie uwięziony. Jest, jak inkluz, zamknięty w obcej mu cielesnej powłoce, nienajpiękniejszej zresztą, przyznasz. Robi, co może, by się wyzwolić, poszukuje pomocy… Być może nareszcie znajdzie ją tu, w Pradze, "Pod Archaniołem", być może właśnie dziś… Bo właśnie… – Bo właśnie – przerwał z lekkim odcieniem zniecierpliwienia w głosie demeryt – przybył z Salzburga i zagościł "Pod Archaniołem" światowej sławy magik, magnus nigromanticus. To, co nie udało się czarownikom praskim, być może uda się jemu. Mówiłeś mi już o tym. Razy co najmniej kilka.
– A ty za każdym parskałeś i robiłeś kpiące miny.
– To u mnie odruchowe. Tak reaguję, gdy słyszę o magii, o inkluzach… – Proszę cię więc – uciął dość ostro Reynevan – byś dziś opanował odruchy. Byś, pomny na przyjaźń z Samsonem, nie parskał i nie robił min. Obiecujesz? – Obiecuję. Nie będę robił min. Kamienna twarz. Ani razu, niech mnie Bóg skarże, nie ryknę śmiechem, gdy mowa będzie o czarach, o demonach, o paralelnych światach i bytach, o ciałach astralnych, o… – Szarleju!
– Milczę. Wchodzimy?
– Wchodzimy.
W aptece było ciemno, wrażenie mroku potęgował kolor boazerii i mebli, gdy wchodziło się ze słońca, jak oni teraz, przez moment nie widziało się kompletnie nic. Można było tylko stać, mrugać i wciągać w nozdrza ciężki zapach kurzu, kamfory, mięty, miodu, ambry, saletry i terpentyny. – Do usług waćpanów… Do usług… Waćpanowie życzą? Zza kontuaru – dokładnie tak samo jak przed ponad rokiem, w Ścięcie Jana Chrzciciela, wyłonił się, świecąc w półmroku łysiną, Benesz Kejval. – Czymżeż – spytał, dokładnie tak samo jak wtedy. – Czymżeż służyć mogę?
– Cremor tartari – spytał od niechcenia Svatopluk Fraundinst – posiadasz waszmość? – Cremor – aptekarz potarł łysinę – tartari!
– Nie inaczej. Potrzeba mi też nieco unguentum populeum.
Reynevan przełknął ślinę w zdumieniu. Z tego, co zasłyszał, w aptece "Pod Archaniołem" Svatopluk Fraundinst winien być gościem znanym i szanowanym, a łysy aptekarz sprawiał wrażenie, jakby widział go pierwszy raz w życiu.
– Unguentum jest, świeżo przyrządzone… Ale o cremor tartari trudniej ninie… Wiela potrzeba? – Dziesięć drachm.
– Dziesięć? Tyle to może najdę. Poszukam. Wejdźcie, panowie, do środka. Dopiero znacznie później Reynevan dowiedział się, że rytuał powitalny, z pozoru idiotyczny, miał swoje uzasadnienie. Kongregacja apteki "Pod Archaniołem" działała w głębokim utajnieniu. Jeśli wszystko było w porządku, przychodzący do apteki prosił o dwa, zawsze o dwa leki. Gdyby poprosił o jeden, znaczyłoby to, że jest szantażowany lub śledzony. Jeśliby zaś w samej aptece były zasadzka i kocioł, Benesz Kejval ostrzegłby tym, że miałby tylko połowę którejś z żądanych ilości. Za sklepową ladą, za dębowymi drzwiami, kryła się właściwa apteka – z typowym dla apteki wyposażeniem: nie brakowało ani szafy z tysiącem szufladeczek, ani licznych słojów i butli z ciemnego szkła, ani mosiężnych moździerzy, ani wag. U powały wisiało na sznurku wysuszone monstrum, standardowa dekoracja pracowni czarodziejskich, aptek i kuglarskich bud – syrena, pół dziewica, pół ryba, będąca w rzeczywistości spreparowaną płaszczką. Odpowiednio rozpłatana, rozpięta na desce i wysuszona ryba faktycznie nabierała "syreniego" kształtu nozdrza udawały oczy, a wyłamane chrząstki płetw – ramiona. Falsyfikaty produkowano w Antwerpii i Genui, dokąd płaszczki trafiały od kupców arabskich lub wszędobylskich żeglarzy portugalskich. Niektóre były wykonane tak udatnie, że tylko z największym trudem dawały się odróżnić od prawdziwych morskich syren. Istniał jednak niezawodny probierz autentyczności – prawdziwe syreny były mianowicie co najmniej stokrotnie droższe od podróbek i żadnej z aptek nie było na nie stać.