dobrze słyszę?
– Nie imputuj mi, proszę – zacisnął wargi Reynevan ani perfidii, ani braku własnego zdania. Owszem, zbliżył mnie do husytów fakt, że Peterlin dla nich zginął, wiem, jakim mój brat był człowiekiem, bez wahania staję po stronie, po której się opowiadał. Ale ja mam swój rozum, swój własny. Sprawę przemyślałem i osądziłem w duszy. Komunię z Kielicha przyjąłem z pełnym przekonaniem. Albowiem popieram cztery artykuły, popieram naukę Wiklefa, popieram husytów w kwestii liturgii i interpretacji Biblii. Popieram ich światopogląd i program budowania sprawiedliwości społecznej. – Sprawiedliwości, przepraszam, jakiej?
– Omnia sunt communia, Szarleju! Wszystko wspólne, w tych słowach mieści się cała sprawiedliwość boska. Nie ma wielkich, nie ma małych, nie ma bogaczy, nie ma biedoty. Wszystko wspólne! Komunizm! Czyż to nie brzmi pięknie?
– Dawno nie słyszałem czegoś równie pięknie brzmiącego.
– Dlaczego taki sarkazm?
– Nie przejmuj się. Brzmij dalej. Czym to jeszcze ujęli cię wiklefiści? – Całą duszą i sercem popieram zasadę sola Scriptura.
– Aha.
– Do Pisma Świętego niczego dodawać nie trzeba i nie można, Pismo jest dostatecznie przejrzyste, by każdy wierzący mógł pojąć je bez komentarza z ambony. Między wiernymi a Bogiem nie potrzeba pośredników. Przed Stwórcą wszyscy są równi. Autorytet papieża i kościelnych dostojników uznawać można tylko wówczas, gdy jest on zgodny z wolą Najwyższego i Pismem Świętym. W szczególności zaś majątek został księżom powierzony celem pełnienia obowiązków nałożonych przez Chrystusa i Pismo. Jeśli księża z obowiązków tych się nie wywiązują, jeśli grzeszą, majątek należy im odebrać. – O! – ożywił się Szarlej. – Odebrać? Tak mi brzmij. Takie brzmienie mi lube! – Nie drwij. Czy nigdy nie zastanawiałeś się, dlaczego właśnie tu, w Czechach, w Pradze, z roznieconej przez konstancjeński stos iskry rozgorzał taki pożar? Powiem ci: czy wiesz, ilu było duchownych w praskiej diecezji? Sześć tysięcy. Ile było klasztorów? Sto sześćdziesiąt. Czy wiesz, że w samej Pradze co dwudziesty człowiek nosił habit lub sutannę? A ile było w Pradze far? Czterdzieści i cztery. Wrocław, przypomnę, ma dziewięć. W samej tylko katedrze Świętego Wita było równo trzysta kościelnych stanowisk. Czy przedstawiasz sobie majątek, wyciągany z prebend i annat? Nie, Szarleju, tak dłużej być nie mogło i nie może. Sekularyzacja dóbr kościelnych jest absolutnie konieczna. Kler panuje nad zbyt potężną własnością doczesną. Nie chodzi tu już o przykazania Chrystusowe, o powrót do ewangelicznego ubóstwa, do sposobu życia Jezusa i apostołów. Tak ogromna koncentracja majątku i władzy musi powodować gniew i napięcia społeczne. To się musi skończyć, ich bogactwo, ich zdzierstwa, ich pycha, ich buta, ich władza. Muszą wrócić do tego, czym byli, czym nakazał im być Chrystus: ubogimi i pokornymi sługami. I nie Joachim z Fiore pierwszy na to wpadł, nie
Ockham, nie Waldhauser, nie Wiklef i nie Hus, lecz Franciszek z Asyżu. Kościół musi się odmienić. Zreformować. Z kościoła magnatów i polityków, pyszałków i głupców, obskurantów i hipokrytów, z kościoła inkwizytorów, z kościoła kroczących na czele krucjat zbrodniarzy, kreatur takich, jak choćby nasz wrocławski biskup Konrad, musi przeobrazić się w kościół Franciszków. – Ty się marnujesz po szpitalach. Powinieneś być kaznodzieją. Względem mnie ściągnij jednak nieco cugle. W Taborze mamy kaznodziejów dość, ba, w nadmiarze nawet, do przesytu, bywa, potrafi się przy kazaniu śniadanie cofnąć. Miejże więc litość nad jajecznicą z selerem i wyhamuj nieco. Zaraz jeszcze gotóweś wjechać na symonię i rozpustę. – A bo to i prawda! Nikt nie przestrzega kościelnych ślubów ani reguł! Od Rzymu po sam dół, po najbardziej zapadłą parafię, nic, tylko świętokupstwo, rozwiązłość, pijaństwo, demoralizacja. Dziwić się, że powstają analogie do Babilonu i Sodomy, że są skojarzenia z antychrystem? Że krąży powiedzenie: omne malum a dero? Dlatego jestem za reformą, choćby i najradykalniejszą. Szarlej oderwał wzrok od zgliszcz siedziby przeoratu joannitów i osmalonych murów kościoła Panny Marii Końca Mostu. – Jesteś za reformą, powiadasz. Ucieszę tedy twe uszy opowieścią o tym, jak my, Boży bojownicy, wdrażamy teorię w życie. W maju tego roku, wieść o tym pewnie doszła do twych uszu, ruszyliśmy pod Prokopem Gołym z rejza na Łużyce. Puściliśmy z dymem i ograbiliśmy ładnych parę przybytków kultu, w tym kościółki i klasztorki w Hirschfeld, w Ostritz i w Bernstadt, a także, co może cię zainteresować, koło Frydlandu, w dobrach Ulryka Bibersteina, bodajże wuja twojej ukochanej Katarzyny. Zgorzelca, choć szturmowaliśmy, zdobyć nam się nie udało, ale w Lubaniu, wziętym w piątek przed niedzielą Cantate, nadybaliśmy kilkunastu księży i mnichów, w tym zbiegów z Czech, dominikanów, którzy w Lubaniu właśnie znaleźli azyl. Tych Prokop kazał stracić bez litości. Więc straciliśmy. Czeskich klechów się spaliło, niemieckich zatłukło lub potopiło w Kwisie. Podobną w skali jatkę urządziliśmy cztery dni później w Złotoryi… Dziwną masz minę. Nudzę cię? – Nie. Ale zdaje się, że mówimy o zupełnie różnych rzeczach. – Czyżby? Pragniesz, mówisz, odmieniać kościół. Opowiadam więc, jak my go odmieniamy. Chcesz, głosisz, reform, choćby i najradykalniejszych. Przypomnę ci, że reformowali już rozwydrzonych prałatów nawet królowie: polski Bolesław Śmiały, angielski Henryk II Plantagenet, Wacław IV tu, w Pradze. Ale co to dało? Jeden stracony wichrzyciel Stanisław ze Szczepanowa, jeden zasztyletowany bezczelny klecha Tomasz Becket, jeden utopiony aferzysta Jan z Pomuku. Kropla w morzu! Za mało radykalnie, detal miast hurtu. Jeśli o mnie idzie, wolę metody Żiżki, Prokopa, Ambroża. Skutki są zdecydowanie widoczniejsze. Mówiłeś, że przed rewolucją co dwudziesty prażanin chodził w sutannie lub habicie. A ilu dzisiaj takich spotkasz na ulicy? – Niewielu. Uważaj, wpływamy pod Kamienny Most, z niego zawsze plują. A czasami szczają. Fakt, na balustradach mostu roiło się od uliczników, usiłujących opluć lub obsikać każdą przepływającą dołem łódkę, barkę lub szkutę. Szczęściem, dołem przepływało zbyt wiele łodzi, by ulicznicy zdołali spostponować więcej niż kilka. Łodzi Reynevana i Szarleja sprzyjało szczęście. Nurt niósł ich bliżej lewego brzegu. Przepłynęli obok mocno poszkodowanego pałacu arcybiskupiego i ruin klasztoru augustianów. A dalej, nad małostrańskim pogorzeliskiem i nad rzeką, imponująco wznosiła się skała Hradczan, dumnie zwieńczona Hradem i strzelistymi wieżami katedry Świętego Wita. Flisak pchnął drągiem łódź w nurt, popłynęli szybciej. Prawy brzeg, za murem, wypełniała już zwarta zabudowa staromiejska, brzeg lewy był bardziej sielski – w całości niemal zajmowały go winnice. Niegdyś, przed rewolucją, należące w większości do klasztorów. – Przed nami – demeryt wskazał wieżę kościelną na prawym brzegu – Franciszek, jeśli się nie mylę. Wysiadamy?
– Jeszcze nie. Podpłyniemy pod jaz, stamtąd na Sukiennicką mamy trzy kroki. – Szarleju.
– Słucham.,
– Zwolnij na moment. Nic nas nie nagli, a chciałbym… Szarlej zatrzymał się, pomachał panienkom w mydlarni, wywołując koncert piskliwego śmiechu. Zademonstrował zgięty łokieć dzieciarni, pokazującej języki i wykrzykującej dziecinne obelgi. Przeciągnął się, spojrzał na słońce, wyglądające zza wieży kościoła. – Domyślam się, czego chciałbyś.
– Wysłuchałem twoich wynurzeń o procesach historycznych. Że zaś zemsta to rzecz płonna, Samson powtarza mi co dnia. Król Kserkses batożący morze jest żałosny i śmieszny. Tym niemniej… – Słucham z uwagą. I rosnącym niepokojem.
– Z wielką chęcią dorwałbym sukinsynów, którzy zabili Peterlina. Zwłaszcza tego Birkarta Grellenorta. Szarlej pokręcił głową, westchnął.
– Tego właśnie się obawiałem. Że to powiesz. Czy przypominasz sobie, Reinmarze drogi, Śląsk sprzed dwóch lat? Czarnych jeźdźców, wołających: "Jesteśmy!"? Nietoperze w Borze Cysterskim? Wówczas nasze tyłki uratował Huon von Sagar. Gdyby wtedy Huon nie zdążył na czas, skóry z naszych tyłków wisiałyby dziś, wysuszone pięknie, u owego Birkarta nad kominem. Pomijam już drobny fakt, że ów Birkart to ewidentnie sługus biskupa Konrada, najpotężniejszej osobistości całego Śląska, człowieka, któremu wystarczy mały palec skrzywić, by nas na pale wbito. A sam ów Grellenort to też nie jakiś zwykły zbir, ale czarownik. Typ w ptaki potrafi się zmieniać, a ty chcesz go, powiadasz, dorwać? A jak, ciekawość? – Znalazłby się sposób. Zawsze się znajdzie, wystarczy chęć szczera. I trochę sprytu. Wiem, to szaleństwo wracać na Śląsk. Ale nawet szaleńcze przedsięwzięcia mogą się powieść, jeśli szaleć według rozważnego planu. Prawda? Szarlej spojrzał nań bystro.