Литмир - Электронная Библиотека

– A można by sprawdzić odciski palców?

– Masz w prezencie i postaw jeszcze jedno, bo muszę już lecieć. Birski pstryknął palcami. Przyszła kelnerka. – Jeszcze dwa duże – poprosił. Stuknęli się kuflami i wypili. Birski patrzył z niejakim zdziwieniem, jak Jakub odlatuje jak rakieta, wyrywając w suficie dziurę. – Stan nieważkości? – zdziwił się. Cała knajpa kręciła się dookoła własnej osi. Gdy podniósł spostrzegł, że dziury w dachu już nie ma. Ludzie w gospodzie mieli głowy psów, krów i koni. – To na pewno delirium – pomyślał, waląc się pod stół. Knajpa zakręciła się dookoła własnej, a może jego osi. Gdy się zatrzymała, stali nad nim Adolf i jakiś drugi. – Jasna cholera, kapitanie, co pan narobił?! – wydarł się na niego Hitler. Wrzeszczał głosem aspiranta Rowickiego. – Trzeba go chyba do izby wytrzeźwień, ale najpierw musimy go trochę docucić. Najważniejsze, to trzeba mu trochę wywalić z żołądka. Dam mu trochę środka wymiotnego, ale może wyciągniemy go na zewnątrz. Birski rozpoznał mówiącego. – Hailhitla, doktorze Mengele – wybełkotał, a potem walnął głową o ziemię. Nad głową załopotały mu nazistowskie flagi. A może to były plastikowe obrusy w gospodzie? Tymczasem Jakub szedł przez pola do domu. Część jego umysłu zaczadzona była alkoholem, ale pozostałe dziewięćdziesiąt procent, których człowiek normalnie nie używa, u niego pracowało na przyspieszonych obrotach. Z głębin głowy wypełzały wspomnienia. Te prawdziwe. Szedł ulicą Lubelską w Chełmie zaraz po wojnie. Z bramy wyjrzała rozczochrana dziewczyna. – Może skorzysta pan okazji i da sobie powróżyć? – zapytała. – Nie wyglądasz na Cygankę. – Ja tylko naganiam klientów mistrzowi.

– Dobra.

Wszedł w bramę, potem do piwnicy. Facet, który tam siedział, wyglądał na Araba albo Turka. Siedział za biurkiem. Miał na sobie wytarty radziecki mundur. Przed nim paliła się świeca i leżała stara księga w skórzanej oprawie. – Proszę podać mi lewą dłoń – powiedział dość łamaną polszczyzną. Jakub wyciągnął dłoń. Chiromanta odczytał całą jego przeszłość jak z książki. – Niestety, w przyszłości nie osiągniesz ani szczęścia, ani majątku -powiedział. – To też jest tu napisane? – zdziwił się przyszły egzorcysta, patrząc na swoją dłoń. – Tak. Brak linii odpowiedzialnych za bogactwo. A linia życia jest króciutka i wróży jeszcze najwyżej dwa lata. Jakub poskrobał się w głowę. – A jak to powinno wyglądać, żeby było dobrze? Mag otworzył książkę i pokazał mu rysunek ludzkiej dłoni z zaznaczonymi liniami. – Tak jak tutaj – powiedział. – To rysunek dłoni szczęśliwej. – Mogę sobie to przerysować? – Proszę.

Jakub odrysował sobie obrazek na kawałku jakiejś gazety. Za wizytę zapłacił srebrną przedwojenną dziesięciozłotówką. Nim doczłapał do chałupy, był już prawie trzeźwy i miał plan. Plan był szatański. Szatański w każdym calu. Następnego dnia rankiem wykopał zagrzebany pod progiem słoik z dolarami i wsiadł w pekaes. Późnym popołudniem wysiadł z pociągu na dworcu w Warszawie. Jego wiadomości okazały się dobre. Po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, w podziemiach świeżo otwartego hotelu Mariott był Pewex. Siedząca za ladą kicia zamarła ze zdumienia, gdy do sklepu wtoczył się malowniczo obdarty typ. – Słuchaj no, kicia, macie tu różne kosmetyki? – zagadnął przymilnie. – Mamy różne kosmetyki. Ale tu się płaci dolarami. Jakub wyciągnął z kieszeni gruby plik studolarowych banknotów. – Macie coś na zmarszczki? – Kilka różnych środków.

– Dobra. Daj mi dziesięć, albo dwadzieścia tubek najmocniejszego. Zamrugała oczami, ale posłusznie podała mu żądany specyfik. Zapłacił bez mrugnięcia okiem. – Jak nie zadziała, to wrócę tu i spalę ten kurnik – zapowiedział i wyszedł. O świcie był już z powrotem w Wojsławicach. Była czwarta rano. Guciuk spał jeszcze snem sprawiedliwego w swoim plugawym barłogu, gdy Jakub przeniknął cicho na jego podwórze. Koło szambiarki stał duży słój pełen żółtawego kremu ochronnego do rąk. Jakub uśmiechając się szatańsko wcisnął do słoja dwadzieścia tubek kremu przeciw zmarszczkom i wybełtał zawartość patykiem. Zemsta! Zemsta! Zemsta! Minęło kilka tygodni. Posterunkowy Birski był zły na Jakuba o rękę Hitlera, która okazała się być atrapą z lateksu. Z Guciukiem tymczasem działo się coś dziwnego Zawsze był dość majętny, ale teraz niespodziewanie zdziadział. Jego żona uciekła, pozbawiając go odrobiny szczęścia osobistego. Przy robocie też mu nie szło. Szambiarka psuła się raz po raz. Pewnego dnia, jakiś miesiąc z kawałkiem po wycieczce do Warszawy, Jakub siedział w gospodzie i słuchał opowieści Tomasza. Tomasz opowiadał właśnie zmyślone przygody z czasów, jak pływał z rybakami po Bałtyku. Doszedł właśnie do wstrząsającego kawałka o tym, jak zaatakował ich wieloryb. Kawałek był podbudowany książką Julesa Verne'a "Wąż Morski" i obejrzanym u syna na wideo filmem "Szczęki", toteż było czego posłuchać. Niespodziewanie wszedł Guciuk. Choroba wyniszczyła go tak, że wyglądał jak żywy trup. Popatrzył na Jakuba z nienawiścią. – To ty – wycharczał. – To twoja robota. A potem oczy nagle wywróciły mu się białkami do góry i wywalił się jak długi. Pochylili się nad nim. Już nie żył. Jakub ujął dłoń nieboszczyka i odwrócił ją wewnętrzną stroną do góry. Skóra była idealnie gładka. Jak laminowana powierzchnia stołu. Milicja i lekarz weszli po chwili. Odsunął się od ciała. Wiedział już wszystko. Birski i Rowicki stali w pomieszczeniu prosektorium szpitala miejskiego w Chełmie. Na stalowym stole leżało ciało Guciuka. Obok stał lekarz z plikiem kartek pod pachą. – No cóż – powiedział. – Nie znajduję tu żadnych przyczyn. – Jak to żadnych? – zdziwił się Birski. – Jaka była przyczyna zgonu? – Wedle naszej wiedzy nie było żadnej ani naturalnej, ani nienaturalnej. To wygląda, jakby życie z niego jakoś wyciekło. – Trucizny, alkohol, narkotyki? – zapytał Birski. – Nic z tych rzeczy.

– A może sugestia posthipnotyczna? – wtrącił się Rowicki. – Jeśli pan umie wykazać na drodze sekcji zwłok sugestię posthipnotyczna, to proszę bardzo. – Lekarz wykonał zachęcający gest w stronę ciała. – A co, nie dałoby się wyciąć dziury w głowie i zobaczyć, o czym myślał? – zaciekawił się posterunkowy. Lekarz wzniósł oczy ku niebu. – A ja myślałem, że te wszystkie dowcipy o milicjantach to tylko tak… – Dobra, dobra – powiedział Rowicki. – Od myślenia to my tu jesteśmy. Więc nie ma żadnych śladów? – Żadnych. – Zbrodnia doskonała! Szefie mamy przypadek zbrodnii doskonałej! Posterunkowy westchnął. – Nie ma zbrodnii doskonałej. Nie uczyli cię? – A ja myślałem, że to ten przypadek, który potwierdza każdą regułę. – Wiem, kto zabił. – Kto? – zapytali jednocześnie Rowicki i lekarz.

– Jakub Wędrowycz! Mamy motyw, bo Guciuk spuścił mu szambo do studni. Mamy ciało i zeznania świadków, bo zanim denat się przewrócił, to powiedział do Wędrowycza, że to wszystko jego wina. – Ciekawe, co wszystko? – zamyślił się podwładny. – Jakieś dodatkowe ślady? – zapytał lekarza.

– Tak. Na rękach miał resztki maści przeciw zmarszczkom, produkcji kapitalistycznej. – Masz swoją zbrodnię doskonałą! Ta maść jest oczywiście toksyczna? – Nie. Zupełnie nieszkodliwa. – A w bardzo dużej ilości?

– Też nie. Z całą pewnością to nie maść spowodowała zgon. W narządach wewnętrznych nie ma po niej nawet śladu. – Ale Wędrowycza, i tak przymkniemy – postanowił Birski. – Może jednak sugestia?

– Co ty. On jest na to za głupi.

Jakub wdrapał się na wzgórza. Wiatr wiał taki, jak wtedy gdy Beria dusił Stalina poduszką. Jak tamtego wieczoru dwudziestego lipca czterdziestego czwartego. Bo i dzisiaj zginął człowiek. Wszystko zapisane jest w liniach, a gdy nie ma linii, to nie ma też przeznaczenia. Gdy nie ma linii życia, to też oczywiście… Wracając do chałupy oddawał się wspomnieniom. Wtedy, czterdzieści lat temu, po wyjściu od chiromaty odczuwał strach. Dwa lata życia. Ale Wędrowycze nigdy nie poddawali się losowi. Nigdy. Kupił butelkę piwa i usiadł na ławce w parku. Należało się spieszyć. Wypił piwo i rozbił flaszkę. Kartkę z rysunkiem położył obok siebie na ławce. Przygniótł ją kawałkiem cegły, aby nie odleciała. Kawałkiem szkła przystąpił do pracy. Zaczął od linii życia. Ryjąc szklanym odpryskiem w ciele przedłużył ją sobie aż na drugą stronę dłoni. Potem wgryzł się w ciało tworząc grubą i wyraźną linię bogactwa. Wyszła mu ślicznie. Na koniec zostawił sobie linię szczęścia. Zaledwie ją skończył, zza zakrętu alejki wyszła śliczna dziewczyna. Ożenił się z nią pół roku później. A jeszcze rok później zaciął się w dłoń drutem i powstała kolejna linia. Ta odpowiedzialna za paranormalne zdolności. I został egzorcystą… A linia pecha, sprawiająca, że bez przerwy go pudłowali do mamra, powstała przez pomyłkę przy podważaniu wieka trumny pewnego domniemanego wampira. I nawet nie wiedział, że ona tam jest. Radiowóz ryknął silnikiem i wyjechał z wąwozu. Jak zwykle…

50
{"b":"100561","o":1}