Литмир - Электронная Библиотека

– A po kolorze nosa poznałem.

– Ale nos miał zwyczajny, biały. No właśnie. Mąką z kartofli przypudrował… Tak białej skóry być nie może. No chyba, że u arystokracji. Dogonili wycieczkę. Przewodnik mówił coś po angielsku, ale co, tego nie wiedzieli. Nie oni jedni. Grupka kandydatów na emigrantów raczej słabo władała tym językiem. Za to oczy całej dwudziestki strzelały na boki w poszukiwaniu dobrych kryjówek. Przeszli przez górny pokład i zagłębili się w trzewiach statku. Mijali setki kajut przeznaczonych dla pasażerów trzeciej klasy, potem przeszli przez ogromną maszynownię.Może schowamy się w węglu? – Zaproponował tatko. Kubuś popatrzył krytycznie na milczące maszyny i stosy koksu.Brudno – zaprotestował. Uch ty, wybredny – warknął ojciec zezłoszczony. Sam poszukaj czegoś nowego. Ino bystro. Znowu wyszli na pokład. Przez reling widać było wachmana. Nadal tkwił na swoim posterunku przy trapie, choć jego pozycja wskazywała, że walka z grawitacją staje się dla niego pewnym problemem.Tutaj – chłopiec wskazał szalupę nakrytą grubym brezentem. Odciągnęli go lekko i wskoczyli do wnętrza.Oddalająca się grupa niczego nie spostrzegła. Potoczyli się po klepkach wewnątrz łodzi i upadli na coś miękkiego.Wnimajte barin – dobiegł ich z ciemności szept.Pawło zapalił zapałkę. W jej świetle spostrzegli dwu osobników o wyjątkowo czerwonych nosach. Walonki na nogach zdradzały ich narodowość. Osobnicy posunęli się, robiąc miejsce. Zaraz też wyjęli flaszki. – Choczietie pofratiernizowatsja? – zapytał ten zezowaty. – Dawaj ogórki – zarządził ojciec. Kubuś zza pazuchy wyciągnął sześć ogórków, które jeszcze wczoraj rano rosły w ogródku na przedmieściach Londynu oraz bryłę soli – lizawkę dla bydła rąbniętą pod Hamburgiem. Gospodarze nalali zaraz bimbru do czterech poobijanych blaszanych kubków.Zdrowia – wzniósł toast ten z brodą. Stuknęli się i wychylili. Wódka była ostra w smaku, ale znakomita.Moskowska podwójnie destylowana – zgadł Kubuś.Obaj Rosjanie uśmiechnęli się szeroko.Kluczyk – rozkazał ojciec. Z walizki wydobył litrową flachę bimbru z porzeczek.Smorodina? – zaproponował Rosjanom.Ucieszyli się wyraźnie. W dwie godziny później uczta powoli wygasła. Cztery ciała zmorzone bimbrem legły w stępce szalupy. Powietrze pod brezentem przesyciła woń gorzelni. Całe szczęście, że nikt nie przeszedł obok z papierosem w zębach. Wachman przeliczył powracających ze zwiedzania. Liczyło mu się ciężko. Raz, że cały świat podejrzanie się kiwał, dwa, że przechodzący obok niego dwoili się i troili. Weszło dwudziestu dwu, zeszło sześćdziesięciu trzech – stwierdził wreszcie. – Ponieważ więcej wyszło niż weszło to znaczy, że nikt nie został na miejscu. Zadowolony zanotował to w kajecie, a potem pociągnął jeszcze jeden łyk wędrowyczowej nalewki. Białe myszki, dotąd przyczajone w kieszeniach, zaczęły tańczyć kankana na jego przedramieniu. Potrząsnął ręką, ale trzymały się mocno.

Kubusia obudził tupot butów i klaskanie bosych stóp na deskach pokładu. Rosjanie gdzieś się ulotnili. Została po nich tylko kartka, z której wynikało, że postanowili wyskoczyć jeszcze na ląd i uzupełnić zapas wódki. – Długo spaliśmy – odezwał się jego ojciec. – Pasażerowie wsiadają na statek. – Ile czasu będziemy płynęli?

– Jakieś trzy dni. Ale trzeba będzie chyba zmienić lokal. Mogą sprawdzić szalupy przed wypłynięciem. Wypełzli spod brezentu. Musimy odnaleźć ładownię numer osiemdziesiąt sześć – odezwał się Pawło. Wyciągnął z kieszeni zmięty i pognieciony list bez koperty. – Pawło Wędrowycz zobowiązany jest stawić się w ładowni numer osiemdziesiąt sześć okrętu Titanic w dniu wypłynięcia. Niestawienie pociąga za sobą wykluczenie z cechu – odczytał. – Sporo tych ładowni – mruknął Kubuś – Przydałbysię plan statku.To da się zrobić – ojciec odczepił tabliczkę ze schematem z mijanej ściany. Bez trudu zagubili się w gęstym tłumie turystów wypełniających pokłady trzeciej klasy. Gorzej poszło im odnalezienie się. Bez przerwy mijali tabliczki z jakimiś numerami, żaden jednak nie pasował do cyfr, które mieli zapisane na kartce. – Cholera – zaklął Jakub. A to wybudowali sobie blaszankę… – Tatko, w tej łajbie by się całe Wojsławice zmieściły powiedział przejęty syn. – I to z kościołem… Uch nie gadałbyś tyle. Wojsławice Wojsławicami. A statek, co innego. Gdzie by tu konie i krowy wypasał… Zresztą, arka Noego i tak była zapewne większa. Nieoczekiwanie obaj pasażerowie na gapę zatrzymali się i dłuższą chwilę węszyli. W korytarzu kłębiły się rozmaite wonie. Pachniały wędzone kiełbasy, dawno nieprane onuce, tłumoki z rogoży, przeszmuglowane na pokład kury i gęsi zdążyły narobić po kątach. Emigranci z Rosji wonieli dziegciem i juchtem. Za snującym się po pokładzie anarchistą ciągnęła się woń trotylu. Jednak nad tą kakofonią zapachów wyraźnie dominował swoisty smrodek zacieru nastawionego na gnijących kartoflach.Nasi – ucieszył się Pawło. Ruszyli naprzód jak po sznurku. Przebyli dwa pokłady, kilkanaście korytarzy, parę razy skręcili i wreszcie dotarli do niepozornych drzwi jednej z kajut trzeciej klasy. Kubuś obwąchał krawędź.To stąd – powiedział. Ojciec zastukał specjalnym, międzynarodowym, bimbrowniczym szyfrem. Drzwi otworzyły się i stanął w nich rosły, rudy Irlandczyk w kamizelce. W dłoni trzymał papier. – Imię i nazwisko? – Zapytał.

– Pawło Wędrowycz z synem. odszukał ich na liście, odhaczył i wpuścił do kajuty. Następnie zatrzasnął i zaryglował drzwi.Dobrze, że jesteście. Czekają już tylko na was. W kajucie nie było nigdzie widać ani kadzi z zacierem, ani aparatury, ale woń unosząca się w powietrzu świadczyła, że trafili na miejsce.Tędy – Irlandczyk otworzył metalowe drzwi szafy. Jej tylna ściana, jak również blaszana ściana kajuty zostały przecięte, prawdopodobnie odpowiednich rozmiarów otwieraczem do konserw. W głębi otworu coś pełgało słabo czerwonawą barwą. Ognisko. Ojciec i syn ruszyli w ciemność. Za cienką ścianą oddzielającą kajuty mieszkalne rozciągała się olbrzymia ładownia. Była niemal zupełnie pusta. Tylko pośrodku walał się stos pospiesznie ukradzionych mebli: łóżek, ławek, stolików, krzeseł, wieszaków. Porąbane siekierami służyły do podsycania płomienia. Dym uchodził gdzieś górą. Ognisko otaczał krąg postaci. Obaj bimbrownicy usiedli na wolnych miejscach. Zaraz też podano im butelki. Pawło pociągnął spory łyk. Bimber z żurawin, siedemdziesiąt procent mocy – ocenił. Kubuś ciekawie rozglądał się wokoło. Przy ogniu zebrali się przedstawiciele wszystkich europejskich nacji. Szwedzi i Norwegowie w kurtkach podbitych futrem z renifera, Tyrolczyk w krótkich skórzanych spodniach, Holender w drewnianych chodakach, wystrojony jak małpa Francuz z cienkimi napomadowanymi wąsikami, pociągający z wykwintnej flaszeczki wodę kolońską. Byli też przybysze z Bałkanów, a nawet Turek w fezie na głowie. Wbity w ciasny mundur Prusak wychylał kolejne sznapsy jak automat. Uwagę chłopca przykuł jednak siedzący po drugiej stronie ognia starzec. Staruszek miał długą, zmierzwioną brodę, przenikliwe spojrzenie, a na siwej głowie koronę z grubej, złotej blachy. Oprawiono w nią zamiast szlachetnych kamieni maleńkie buteleczki z odrobinami naj wykwintniejszych alkoholi. Król wydobył zza siebie paczkę świec i zaczął podawać najbliżej siedzącym. Ci zapalali je od ognia i podawali dalej. Niebawem krąg pojaśniał. Ktoś dorzucił jeszcze wieszaków do ognia. Otwieram czwartą, międzynarodową konferencję przedstawicieli cechu europejskich bimbrowników – powiedział król w międzynarodowym bimbrowniczym esperanto. Wszyscy zaklaskali.Panowie – powiedział król z uczuciem. – Przed rokiem zleciłem cechom i konfraterniom we wszystkich krajach Europy, aby wyłoniły z grona swoich członków najgodniejszych, najlepiej obznajomionych z tajnikami produkcji taniej, smacznej i nielegalnej gorzałki. Tak więc otospotykamy się na pokładzie statku płynącego do Ameryki. Jesteście panowie najlepszymi fachowcami od pędzenia bimbru w historii tej planety. Zgromadzenie zamarło. Mały Kubuś pokraśniał z dumy. Świadomość, że znalazł się w tak doborowym towarzystwie onieśmielała go, a myśl, że jego ojciec został wybrany delegatem do tak czcigodnego gremium, napawała dumą.Sytuację międzynarodową, która skłoniła mnie dozwołania tej konferencji, przedstawi cechmistrz HansZweischnaps. Spojrzenia zebranych skoncentrowały się na wysokim, jasnowłosym mężczyźnie, który dotąd skromnie i cicho siedział po prawicy króla. Któż o nim nie słyszał… Szwajcarski bimbrownik, przyłapany na pędzeniu alkoholu z czekolady Milka, wykradzionej prosto z wytwórni w Genewie… Mimo wielomiesięcznych tortur, w czasie, których wielokrotnie grożono mu śmiercią lub wszyciem esperalu, nie zdradził siepaczom szwajcarskiego monopolu spirytusowego sekretu produkcji. Powitano go burzliwymi oklaskami. Hans odchrząknął i zaczął mówić: Panowie. Ziemia obiecana, Ameryka stoi dziś w przededniu największego krachu cywilizacyjnego. Władze tego kraju, depcząc brutalnie prawa człowieka, zaplanowały wprowadzenie prohibicji, to jest całkowitego zakazu produkcji, posiadania i konsumpcji jakichkolwiek alkoholi. Zgroza ogarnęła siedzących wokoło ogniska bimbrowników. Na myśl o takim bestialstwie wielu z nich wzdrygnęło się. – Czy to sprawdzona informacja? – Zapytał Pawło.

47
{"b":"100561","o":1}