Литмир - Электронная Библиотека

– Zasrane świry – powiedział Olszakowski pod adresem nieobecnych już intruzów. – Na szczęście uszkodzenia tylko powierzchniowe… Nakapał w szczelinę kleju i wpasował ostatni brakujący element. Siódma wieczorem.Pora wracać na kwaterę. Z walizki wyjął pudełko z tuszem i pędzelkami. Na dłoni posągu widać było jeszcze ślady niedokładnie zdrapanych liter.Poprawimy – mruknął – i nikt się nie zorientuje…Zanurzył pędzelek w kałamarzu. Z zadowoleniem stwierdził, że pamięta jeszcze zajęcia z hebrajskiego i sztukę kaligrafowania żydowskich liter. Po chwili było po wszystkim. Podmuchał na napis, aby tusz dobrze wysechł. Wstał i zaczął składać narzędzia. Odniósł krzesło do składziku.Nieoczekiwanie usłyszał jęk. Odwrócił się na pięcie. Stół byłpusty. Golem stał obok. – Młody mężczyzna, o lekko semickich rysach, wyglądał jak ulepiony z pyłu. Uniósł nogę i postąpił krok. Jego ciało stało się mokrą gliną. Potem przybrało cielistą barwę. Mięśnie zagrały pod opaloną, śniadą skórą. Olszakowski patrzył, nie wierząc własnym oczom. Stwór mrugnął glinianymi powiekami. Gdy je otworzył, jego oczy były już żywe. Wyglądały jak u normalnego człowieka. Golem był nagi. Podszedł do magazynu i wyciągnąwszy ze środka drelichowy sort odzieżowy, ubrał się spokojnymi, miarowymi ruchami. Po chwili wyglądał jak zwyczajny robociarz, tylko lekka sztywność ruchów sprawiała, że wyglądał obco, niepokojąco. Zbliżył się do skamieniałego magistra.Dziękuję za odkopanie – powiedział spokojnie popolsku. Cholerni partacze – mruknął pod adresem nieobecnych egzorcystów. – Nieuki… Spojrzał na niebo. Słońce powoli zapadało w stronę horyzontu. Zbliżał się czas szabasu. Odwrócił się na pięcie.Ty, zaczekaj! – huknął Olszakowski, łapiąc oddalającego się za ramię. Miał wrażenie, jakby gołą ręką usiłował zatrzymać odjeżdżający pociąg. Golem łagodnie, ale z nieprawdopodobną siłą oderwał jego palce.Pora na mnie – powiedział pogodnie.

– I nie wchodźmi w drogę – gestem wskazał cztery kartonowe pudełka z połamanymi kośćmi esesmanów. A potem wyszedł przez skrzypiącą furtkę. Archeolog przez chwilę patrzył za nim.Kurde, jak ja to odnotuję w protokole wykopalisk?jęknął.

Stara, zrujnowana synagoga drzemała w ciepłym, letnim półmroku. Bibliotekarze skończyli pracę i poszli do domów. Jakub i Mojsze wyleźli z kibla.

– I po jaką cholerę mnie tu przywlokłeś? – warknął Żyd.

– Żebyś kurde zobaczył, do czego prowadzi nieuctwo parsknął egzorcysta. – Powinienem o tej porze być w synagodze – wyjaśnił cadyk – zaczął się już szabas… – Jesteś w synagodze – Jakub zażartował ponuro.

– Fakt – mruknął. Stanął pomiędzy regałami i kołysząc się na piętach, pogrążył w modlitwie. Jakub zdjął pokrywkę z wiaderka. W powietrze buchnął zapach kwasu fluorokrzemowego. Ustawił go w kącie. Na wszelki wypadek. Drzwi uderzone pięścią golema popękały na szczapy. Stwór stanął u wejścia do głównej sali. Wyglądał jak człowiek i tylko jego skóra połyskiwała dziwnie. Jednak gdy ruszył do przodu, podłoga zatrzęsła się pod jego stopami. Ćwierć tony, niesamowita szybkość, gibkość tygrysa, siła słonia. Cadyk przerwał modlitwę i odrzucił tałes. W jego dłoni błysnęła lufa rewolweru magnum. Egzorcysta z uznaniem spostrzegł, że w oczach jego przyjaciela nie widać lęku. Bez wahania zastąpił drogę żywemu posągowi i wystrzelił pięć razy w glinianą pierś. Kule przeszyły tkankę i wyszły z tyłu, wyrywając wielkie kawały miecha. Ołowiane czubki bez stalowego płaszcza – skonstatował Wędrowycz. Ochłapy padły na podłogę, rozsypując się w gliniany pył. Golem nawet tego nie poczuł. Rany zabliźniły się momentalnie. Cadyk wystrzelił ostatni nabój w głowę monstrum. Kula oderwała kawałek policzka, lecz znowu ubytek natychmiast zarósł. Stwór odrzucił zagradzającego mu drogę człowieka i ruszył naprzód. Kopniakiem wyrzucił w powietrze regał. Książki poleciały na wszystkie strony. Jakub ominął go bokiem i dopadł do przyjaciela. – Żyjesz? – pochylił się nad Żydem.

– Połamał mi żebra – wyjaśnił Mojsze. – Walnął, jakbymiał łapę z kamienia… Egzorcysta podał mu rękę i pomógł wstać. Monstrum z gracją poruszało się pomiędzy regałami, niszcząc te, które zagradzały mu drogę. – Czego on u licha szuka? – zapytał Wędrowycz.

– Nie mam pojęcia. Nasze legendy mówią tylko, że będzie próbował wedrzeć się do środka… Ale dotąd nie odnotowano… – To może warto poobserwować? – zamyślił się Jakub.

– Nie. Musimy go zniszczyć, zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia… Tylko jak?Zniszczyć to zniszczyć – westchnął egzorcysta.Pobiegł na koniec biblioteki i uniósł z ziemi wiaderko z kwasem. Ruszył pomiędzy regałami na spotkanie przeznaczenia. Golem nadciągał. Wyglądał na mocno wkurzonego.Stój! – krzyknął do niego Jakub. – Ustąp i giń!Nawet nie zwolnił kroku. Egzorcysta chlusnął z wiadra i natychmiast odskoczył. Kolejny regał wyleciał w powietrze. Obaj wspólnicy starali się schodzić z drogi glinianej istocie. Było to trudne. Golem poruszał się bardzo szybko, a liczba wywróconych regałów rosła. Nie zadziałało – powiedział cadyk. – Może gdyby walnąć go od tyłu czymś ciężkim… Cholera, gdybyśmy mieli granat… – Mam – mruknął Jakub, ale nie rozwijał tematu. Nieoczekiwanie potwór zwolnił. Powoli odwrócił się w ich stronę. Z wysiłkiem uniósł kolano. Skóra pękała mu, odsłaniając głębsze warstwy ciała. Kolano złamało się z trzaskiem i po chwili runął jak długi. Na jego twarzy odmalował się ból, a z gardła wydarł krótki, ochrypły krzyk. Jedno ramię ciągle miał sprawne. Walił nim z wysiłkiem w podłogę. Kawałki ceramicznych płytek bryzgały naokoło. Cementowa posadzka popękała promieniście. Na drugiej ręce, niczym siny tatuaż, odznaczały się cztery, hebrajskie litery. Cadyk, ryzykując życie, dopadł jej i jednym pociągnięciem brązowego nożyka usunął pierwszą. Na podłodze leżał gliniany posąg w podartym drelichu. Martwy. – Jak tyś to zrobił? – Mojsze wbił świdrujące spojrzenie czarnych oczu w Jakuba. – Kwas fluorokrzemowy, nie? To się używa w budownictwie do osuszania ścian. Wiąże wilgoć w murze i robiz niej krzemionkę. Skoro było żywe, to miało w sobie wodę. Jak polałem, przepaliło mu skórę i zaczęło ścinać nakamień, dlatego przestał się ruszać… – Sprytne…

Praktykanci przyszli piętnaście minut przed czasem. O, a gdzie posąg? – zdziwił się blondas.Uch, jak ja nie lubiłem wścibskich studentów.To tak cenne znalezisko, że zdecydowałem się je natychmiast zabezpieczyć – wyjaśniłem – jeszcze wieczorem przyjechali od generalnego konserwatora zabytków i zabrali go do Warszawy – zełgałem. Chyba uwierzyli. Zresztą, jak mogliby nie uwierzyć swojemu kierownikowi?Piwnica odgruzowana? No to zabierajcie się za następną – huknąłem – szkoda czasu. Pobiegli po łopaty. Minęło może pół godzinki. Telefon milczał. Zaczynałem się już denerwować.

– Szefie, są żydowskie skarby – Indiana wyskoczył z wykopu z siedmioramiennym świecznikiem w ręcedrewniana beczka zgnieciona cegłami… Pełno w niejróżności pozawijanych w gazety.Blondas, neandertalczyk, pędzle w garść, odczyścić warstwę – poleciłem – a wy dziewczyny nie obijajcie się.Ty ruda po aparat, a ty cielątko polecisz do redakcji Tygodnika Chełmskiego, niech dadzą natychmiast jednego dziennikarza… Zadzwonił telefon komórkowy. Paweł. Nareszcie.

– Słuchaj Tomasz, ugadałem już tego artystę. Rzeźba będzie gotowa na poniedziałek. Kimberlitu nie zdobyliśmy, ale mamy białą glinę, zabarwimy kobaltem. – Kurde, dzięki stary, ratujesz mi życie…

– Od tego ma się kumpli. Aha jeszcze jedno. Przyślij meilem znaczki, co ma mieć wypisane na ręce… Zamyśliłem się na chwilę.Wiesz co, zróbcie bez znaczków. Jak będzie potrzeba, później sam je sobie domaluję… Wyłączyłem telefon i schowałem do kieszeni.

Jakub i Mojsze stanęli nad gardzielą potężnej kruszarki mielącej margiel w Cementowni Chełm. – Hy, rozetrze na proszek – ucieszył się Wędrowycz. Po kolei rzucali na walce maszyny błękitne bryły. Starzy, chełmscy budowlańcy wspominają, że nigdy w życiu nie trafili na tak dobry materiał, jak ten lekko niebieskawy, portlandzki cement z partii W/821c.

25
{"b":"100561","o":1}