Dopowiadając te słowa, naprawdę już szlochał, a wielkie jak groch łzy spływały mu po czerwonych policzkach. Wykrzywił twarz i przypominał teraz wielkie, skrzywdzone dziecko, obdarowane przez złośliwy los bujną brodą. Tymczasem, cóż, Ilona i tak miała szczęście, że porwał ją zakochany młodzieniec, a nie jakiś stary, bogaty szlachcic, który najpewniej zabawiłby się z nią, póki by mu się nie znudziła, a potem utopił w najbliższej studni. Zastanowić się jednak musiałem nad tym, czy rzecz cała faktycznie była porwaniem. Oczywiście, pamiętając głupkowatą twarz Schwimmera, trudno było wierzyć, by Ilonie marzyła się przyszłość z kimś takim. Niemniej jednak przekonałem się już nie raz i nie dwa, że serca kobiet biją w nieznanym nam, mężczyznom, rytmie i ciężko przewidzieć, kto może zdobyć uczucia pięknej panny.
– Zabili kogoś? – zapytałem.
– Nie, jedynie pobili. Ale mocno – mruknął. – Wybłagałem audiencję u burgrabiego, lecz tylko się śmiał…
Rzecz oczywista. Gdyby jaśnie burgrabia miał się zajmować każdym porwaniem w Hezie, to niewiele innego miałby do roboty. I tak dosyć miał kłopotów z tongami oraz bractwami żakowskimi, które nocami wyprawiały takie brewerie, że część ulic naszego zacnego miasta przypominała miejsca objęte wojną domową.
– Dowiedzieliście się czegoś od swoich ludzi? Pozwolicie, że ich przesłucham? – spytałem.
– Nie, nie, nie! – Zatrzepotał bufiastymi rękawami kaftana. – Na Boga, nie! Uwierzcie, że wypytałem ich z niezwykłą dokładnością.
Wyobrażałem sobie, że Loebe miał dobre chęci. Ale człowiekowi niewprawnemu w sztuce prowadzenia śledztw wiele rzeczy może się wydać na pierwszy rzut oka mało istotnych. Niemniej decyzja należała do niego i doskonale rozumiałem, iż nie chciał, aby inkwizytor prowadził przesłuchania ludzi powiązanych z jego domem.
– To pozwólcie w takim razie, że ja was wypytam – powiedziałem. – Jak to się stało? Gdzie?
– Ot, na ulicy. Przy kramach, w tłoku. Wpadli we trzech, chwycili moją Ilonkę. Zbili tych, którzy próbowali jej bronić. Służkę, że się szarpała i krzyczała, zdzielili pałką w głowę…
– Wiecie, jak wyglądali napastnicy? Jak byli ubrani? Czy mówili coś?
– Zasłonili twarze kapturami, a to już pod wieczór było… Znaczy ci dwaj, bo Schwimmer nawet się nie krył. Mieli pałki schowane pod płaszczami i ogłuszyli moich ludzi. Podobno duzi byli, silni…
Oczywiście. A jacy mieli być w oczach pobitych strażników? Mali oraz słabi?
– Jak byli ubrani? – powtórzyłem. – Biednie? Bogato? A może się przebrali?
Wzruszył ramionami, jakby moje pytania go denerwowały.
– Zwyczajnie – odparł. – Aha, i podobno obaj mieli jasne włosy…
– Możecie mi służyć innymi informacjami? Wskazówkami? Ktoś zauważył coś szczególnego? Przechodnie? Kramarze?
Pokręcił głową.
– Nic. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał.
– Jak zwykle – westchnąłem. – No cóż, pozwólcie, że zapoznam się z waszą ofertą.
Przechyliłem się, sięgnąłem po mieszek (a naprawdę był milutko ciężki) i rozwiązałem go. Sypnąłem na blat strugą złota. Ha, złota! A więc jednak Loebe nie miał węża w kieszeni, a przynajmniej gotów był na wyrzeczenia, jeśli chodziło o córkę.
– Dam wam dwie następne takie kieski, jeśli znajdziecie ją całą i zdrową. I kolejne dwie, jak – jego oczy zwęziły się w szparki, a w głosie usłyszałem zimną nienawiść – nikomu nie mówiąc, dostarczycie mi Schwimmera. Żywego.
Oho ho, pomyślałem, zapewne młody Johann nie będzie miał lekkiej ani krótkiej śmierci, kiedy już trafi w czułe objęcia Loebego.
– Zrobię, co w mojej mocy. – Zapewniłem go szczerze, bo oferował mi prawdziwą fortunę, i jeśli mogłem mu za nią sprzedać towar tak pozbawiony wartości, jak życie aktorskiego pomocnika, to nie miałem nic przeciwko podobnej transakcji.
* * *
Skrzesał ogień i postawił świeczkę na stole. Potem zdjął z ramion płaszcz, z westchnieniem przyjrzał się jakiejś plamie (przez chwilę próbował ją nawet wydrapać paznokciem) i pieczołowicie powiesił okrycie na poręczy łóżka.
– Witaj, Heinz. – Byłem ukryty w cieniu, ale rozpoznał mój głos i szarpnął się, jakby chciał uciec.
Postąpiłem dwa kroki, zagradzając mu drogę do drzwi.
– Nie, nie, nie – rzekłem. – Nie będziemy ani krzyczeć, ani uciekać. Porozmawiamy sobie jak przyjaciele.
– Ja nic nie wiem, panie Madderdin. Klnę się na miecz Pana Naszego, że nic nie wiem… – W jego głosie usłyszałem strach. Słusznie, inkwizytorów należy się bać. To pozwala dłużej przeżyć w ich towarzystwie.
– O czym nic nie wiecie, panie Ritter? – zagadnąłem.
Usiadł z westchnieniem na zydlu i nalał sobie wina z butli. Ręka tak mu się trzęsła, że połowę rozlał.
– Myślicie, że nie wiem, z czym przychodzicie? Loebe was kupił, co?
– Nie można kupić inkwizytora – objaśniłem go łagodnym tonem.
– Tak, tak, wybaczcie… Powinienem, do stu diabłów, wyjechać z miasta… Licho mnie podkusiło… Ale cokolwiek byście zrobili, nic wam nie powiem, bo nic nie wiem… Przecież sami widzieliście – spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa – że nie lubiłem tego całego Schwimmera.
– Nie bałbyś się tak, gdybyś nic nie wiedział – rzekłem.
– Boję się, że zrobicie mi krzywdę – odparł szczerze.
– Heinz, Heinz, Heinz. – Podszedłem do niego i poklepałem go po ramieniu. – Myślisz, że chciałbym pozbawić świat twojego talentu? Czy ja wyglądam na bezmyślnego mordercę? Jesteście moim przyjacielem, panie Ritter, i w razie czego usiłowałbym umożliwić wam wyplątanie się z kłopotów. Oczywiście – uśmiechnąłem się – za niewdzięczność uznałbym, gdybyście odtrącili przyjaźnie wyciągniętą dłoń. A teraz pragnę, abyś mi pomógł, Heinz. I wtedy być może część złota z zapasów Loebego skapnie również do twojej kieski.
– Dużo dostaliście? – Ożywił się. – O, wybaczcie, nie powinienem pytać…
Roześmiałem się, gdyż Ritter był bezczelny w sposób, który nie tylko mnie nie złościł, ale wręcz bawił. Miałem tylko nadzieję, że wie, w którym miejscu przebiegają granice, których nie należy przekraczać.
– Przede wszystkim dużo obietnic – odpowiedziałem. – Ale zaliczka również była hojna. No więc? Pogadajmy o Johannie.
– Co ja wam mogę powiedzieć? – Wzruszył ramionami. – Napijecie się?
Skinąłem głową, a on sięgnął po drugi kubek. Kiedy go napełniał, dłoń trzęsła mu się mniej niż poprzednio.
– Gdybym coś wiedział, wcześniej czy teraz, sam bym doniósł Loebemu – rzekł i miałem wrażenie, że słyszę szczerość w jego głosie.
– Czy dziewczyna mogła się z nim zmówić?
– Lubiła go – powiedział po chwili. – Ale wiecie, tak jak się lubi kulawego psa. Tu się mu rzuci parę ochłapów, tam pogłaszcze… Zawsze była miła, ale ona dla wszystkich była miła. Na głowę Belzebuba, żal mi jej…
– Już wolę, żebyście mówili „na miecz Pana” – mruknąłem i usiadłem na skrzyni stojącej przy łóżku. – Loebe mówi, że młokos nie był sam. Kto się przyjaźnił ze Schwimmerem? Czy ktoś z waszych zniknął w tym samym czasie? Nawet na kilka dni?
– Nie. – Zanim odpowiedział, zastanawiał się chwilę. – Nic takiego.
– Nie pomagacie mi.
– Bo nic, na Boga żywego, nie wiem! – niemal krzyknął. – Gadało się o tym wszystkim tu i ówdzie…
– Co się gadało? – przerwałem mu.
– Schwimmer miał, miał… – Pstryknął palcami. – Jak to się mówi, kiedy ktoś bardzo czegoś chce i dąży do tego za wszelką cenę?
– Obsesję? – poddałem.
– O, widzicie! – Ucieszył się. – Właśnie obsesję, dobrze mówicie. Zauważyłem już niegdyś, że macie bogate słownictwo i zręcznie się wysławiacie. Nie myśleliście kiedyś, by popróbować…
– Heinz – przerwałem mu znowu. – Jaką obsesję?
– A tak, wybaczcie… Otóż, że chce ją pozbawić cnoty. Wyobrażacie sobie?
Owszem, wyobrażałem to sobie, choć zwykle w podobnych przyjemnościach gustowali ludzie w leciwym wieku. To dla nich sprowadzano z południa młodziutkie, smagłe dziewice i sprzedawano po niebotycznych cenach. Czasami zresztą po kilka razy, bo rzeczone dziewice szybko uczyły się, jak zręcznie udawać cielesną niewinność.