Kości i zwłoki
A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera,
baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli.
św. Paweł, list do Galatów
Kostucha trudno nazwać pięknym mężczyzną. Baaa, trudno go nawet nazwać mężczyzną niebudzącym odrazy. Przez jego płaską, ziemistego koloru twarz biegnie od ucha aż po kącik ust szeroka, pofałdowana blizna. Kiedy Kostuch mówi, blizna wydaje się poruszać, tak jakby pod skórą kłębiły się długie glisty, za wszelką cenę pragnące wyjść na światło dzienne. Jednak ja przyzwyczaiłem się już do mego towarzysza, odbyliśmy razem wiele kształcących podróży i przeżyliśmy przygody, w czasie których mogliśmy okazać przywiązanie do naszej świętej matki – Kościoła, a przy okazji zarobić również kilka groszy. Ot, tak, by dość było na suchy chleb i kubeczek wody, bo nawet inkwizytorom i ich pomocnikom choćby najgorętsza i najżarliwsza modlitwa nie wystarcza do życia.
Tym razem siedzieliśmy w zatęchłej oberży, gdzie dym i smród przypalonej kaszy unosiły się pod samą powałę, dziewka służebna miała twarz niechlujnej maciory, a karczmarz pochrapywał z głową opartą na szynkwasie, nurzając koniec nosa we własnych, zaschniętych już, wymiocinach.
Kostuch siedział naprzeciw mnie, z kapturem płaszcza zarzuconym na głowę i osłaniającym twarz. Jestem pewien, że nie czynił tak, by oszczędzić bliźnim przykrości oglądania swej twarzy. On po prostu lubił tę chwilę, kiedy dobrze oświetlony blaskiem świec, mógł jednym ruchem zerwać kaptur z głowy i spojrzeć na rozmówcę. Wierzcie mi, moi mili, że większości ludzi słowa więzły wtedy w gardle. Mnie osobiście bardziej przeszkadzał smród bijący z niemal nigdy niemytego ciała mego towarzysza, a także jego nigdy niepranej odzieży. Bóg w swej łasce obdarzył mnie czułym powonieniem, więc zwykle starałem się siadać w stosownej odległości od Kostucha lub po zawietrznej, ale tym razem, w karczmie, trudno było dokonywać podobnych manewrów. Przynajmniej smród spalonej kaszy był na tyle silny, że niemal zabijał słodki odór Kostuszej zgnilizny.
Kostuch zagmerał leniwie łyżką w czymś, co miało być wedle słów posługaczki cielęcą potrawką na białym winie. Obawiałem się jednak, że ta szarobrązowa breja, znajdująca się w jego misce, nie widziała nigdy ani cielaka, ani wina. Nawet Kostuchowi, którego podniebienie cechowała niemal taka sama wykwintność, jak zewnętrzny wygląd, jedzenie wyraźnie nie szło.
– I po cośmy tu przyjechali? – burknął. – Było jechać do Hezu, prosto jak w pysk, a nie włóczyć się tu i ówdzie…
Zmilczałem i upiłem łyk wina z poszczerbionego kubka. Wyraźnie zalatywało octem, więc odplunąłem pod stół.
– Grubo się mylą, jeśli myślą, że im za to zapłacę – mruknąłem do siebie.
Wziąłem pajdę chleba i zmacałem ją w palcach. W dotyku przypominała świeżo wyrobioną glinę i cuchnęła drożdżami.
– Na miecz Pana – jęknąłem.
Zgniotłem chleb w kulę i cisnąłem nią, celując w głowę śpiącego karczmarza. Nie trafiłem, a to dodatkowo popsuło mi humor.
– Spróbuj nożem – poradził Kostuch, lecz ja tylko westchnąłem.
Cechowała mnie bowiem nadmierna łagodność charakteru i na odbieranie życia bliźnim decydowałem się jedynie w krytycznych sytuacjach. Nic już nie mogłem na to poradzić, że byłem człowiekiem cierpliwym, miłosiernym oraz chętnie wybaczającym winy. Przynajmniej… do czasu.
– Przyjezdni, co? – Rozległ się głos za nami, odwróciłem wolno głowę.
Zobaczyłem chudego mężczyznę o twarzy porżniętej głębokimi dziobami po czarnej ospie. Jego kubrak nosił ślady łatania i cerowania oraz, jak mi się wydawało, był kopalnią informacji o jadłospisie właściciela. Przybysz wyglądał na pijaczka-naciągacza, jacy trafiają się zwykle w miejscach, gdzie ploteczki można sprzedać za pełen kielich. Niemniej człowiek ten musiał mieć w życiu trochę szczęścia, gdyż ślady po ospie świadczyły, że z dziesiątkującej przed laty ludność mocy strasznego moru udało mu się wyjść niewielkim kosztem.
– A co ci do tego? – warknął Kostuch, który w przeciwieństwie do waszego uniżonego sługi nie był człowiekiem łagodnych obyczajów.
– A nieeee, cu mi tam do tego… Wybaczcie, panowie. – Przybysza wyraźnie zaniepokoił ton Kostucha i chciał się cofnąć, ale zatrzymałem go gestem.
– Siadaj no. – Wskazałem mu miejsce na ławie i podsunąłem kubek kwaśnego wina.
Uśmiechnął się ze szczerą wdzięcznością i zaraz przechylił naczynie do ust.
– Mmmm – zamruczał. – Specjał, panie, ot, cu wam powiem…
Jak widać człowiek ten nie grzeszył nadmiernie wysublimowanym gardłem, ale niewątpliwie krzepiący był fakt, że Bóg stworzył nas, ludzi, tak różnych, iż trafiali się nawet tacy, którzy dziękowali Mu za możliwość napicia się skwaśniałej lury.
– Myślicie se no, panowie – chudzielec otarł usta zabrudzonym rękawem – że to ot, takie miasteczko, cu? A nieprawda. – Machnął w powietrzu wskazującym palcem. – Straszliwe tu się rzeczy dziejom, powiem wam, ot, straaszliwe…
– Jakież to rzeczy? – zapytałem.
Zawsze uważałem, że warto słuchać miejscowych legend, plotek i pogłosek. Czasami dostarczały nieco płochej rozrywki, a czasami można było dzięki nim odkryć coś znacznie ważniejszego, co ukryte było pod całym stosem bredni. A przecież nas – inkwizytorów – uczono właśnie, byśmy w pokorze słuchali ludzi i odsiewali ziarno prawdy od plew łgarstw.
Nasz nowy towarzysz smętnie zajrzał do pustego już kubka, więc kiwnąłem na posługaczkę.
– Przynieś no dzbanek – rozkazałem.
– A juże przynoszę – powiedziała, wyszczerzając w uśmiechu szeroko rozstawione, żółte zęby. – A jakbyście, panie, co innego sobie zażyczyli, to ja i usłużę wam jak trzeba… – Niby bezwiednym gestem przejechała opuchniętymi palcami po piersiach.
– Na razie tylko wina – mruknąłem.
– Abo widzicie, panowie dostojni, ale mamy tu w miasteczku – chudzielec pochylił się nad stołem i obniżył głos – ghula. Ot! – Pstryknął palcami, by nadać znaczenia swoim słowom.
– Ghula? – powtórzyłem. – Czyli, jak mniemam, ktoś zjada trupy?
– Ano. – Przytaknął. – Trupożerca, panowie, niech nu skonam. Grzebuje groby, wyciunga zwłoki, wyrzyna kawałki miensa, a czasem i całe nogi czy tam rynce pozabiera, taka jego mać…
Dziewczyna przyniosła dzbanek i postawiła go z hukiem na blacie. Mrugnęła do mnie.
– Pijcie. – Wskazałem wino miejscowemu. – I powiedzcie, jak was zwą?
– Achim Myszka, dostojny panie. Ojcu było Achim, dziadkowi Achim, to i jażem jestem Achim, jakby nie patrzyć…
Kostuch sięgnął po dzban, nalał sobie pełen kubek trunku i zaczął go sączyć. Ocienionej kapturem twarzy nadal nie było widać, ale zauważyłem, że Achim zerka w stronę mego towarzysza. No cóż, nie będzie zachwycony, kiedy jego ciekawość zostanie wynagrodzona.
– Wycina, mówisz? – spytałem. – A to sprytny ghul, że nie rwie ciała zębami i pazurami, ale używa noża.
– Ano… ot, sprytny… – Przytaknął chudzielec z wahaniem w głosie.
Wysączył wino z kubka do dna i szybko wlał sobie następną porcję.
– Pok-kornie dźkuję waszej dostojeności zza częstunek. – Głos mu się zaczął już plątać.
Widać miał wyjątkowo słabą głowę, gdyż nie dałbym złamanego szeląga, że ktoś zdoła upić się tą cienką lurą. Ale tak to już jest, że ludzie bez umiaru folgujący trunkowym upodobaniom potrafią z biegiem lat wypić coraz mniej wina czy piwa. Oczywiście bywały chwalebne wyjątki, ale Achim Myszka najwyraźniej do nich nie należał.
– I długo to już trwa?
Zagapił się na mnie z otwartymi ustami.
– Tego ghula. Dawno już macie? – dodałem.
– Oooo! – Machnął dłonią. – Byndzie ot, z rok, a może – zamyślił się – i ze dwa.
Spojrzałem na Kostucha, a on pokręcił głową.
– Do Hezu, Mordimerze – powiedział cicho, ale z naciskiem. – Jedźmy do Hezu.