Usiadłem przy niej i wziąłem w palce kosmyk jej włosów. Nie poruszyła się.
– Człowiek, przedkładający własne uczucia i żądze nad obowiązek wobec idei, nie jest wiele warty – powiedziałem, mając nadzieję, że mnie zrozumie lub przynajmniej postara się zrozumieć. – Jak mógłbym być inkwizytorem, sługą Bożym, młotem na czarownice i mieczem w ręku Aniołów, bo wiesz przecież, że tak nas nazywają, gdybym nie potrafił wymazać grzechu z własnego serca?
– Wdzięczność jest grzechem? – Patrzyła mi prosto w oczy.
– Ależ nie! – zaprotestowałem. – Jestem ci gorąco wdzięczny. Zobowiązany. Wzruszony twoją pomocą. Ale… to nic nie zmienia. Czy sądzisz, że odstąpiłbym od wykonania obowiązków za łapówkę? Za sto, tysiąc czy dziesięć tysięcy koron lub denarów? Jeśli nie znasz odpowiedzi, powiem: nie, nie odstąpiłbym. Czy więc mogę od nich odstąpić, ponieważ ocaliłaś moje życie? Cóż to ma za znaczenie w oczach wszechmogącego Boga?
– Mordimerze, byłam twoim sojusznikiem w walce ze złem – powiedziała dobitnie. – Czy nie udowodniłam więc, że stoję po właściwej stronie?
– Nie – odparłem z żalem. – Uwierz mi, Karlo. – Wziąłem jej dłoń w swoje dłonie. Jej palce były piękne, pomimo że miała połamane i ubrudzone ziemią paznokcie. – Czynię, co czynię, z miłości do ciebie i chęci zbawienia twej duszy. Jakimże byłbym człowiekiem, gdybym potrafił pozostawić cię w grzechu? Ty idziesz w stronę przepaści, ja wyciągam rękę, aby cię ratować.
Cały czas patrzyła na mnie i widziałem, że rozmyśla nad wypowiedzianymi słowami. Nie łudziłem się, że ją przekonam, ale pragnąłem, by chociaż usłyszała me racje.
– Ty szykujesz dla mnie stos, Mordimerze – powiedziała w końcu gorzko. – A nie wyciągasz z przepaści.
– Ja ratuję twoją duszę, Karlo – odparłem. – Bo kogóż może obchodzić, co stanie się z twoim ciałem?
– Wyobraź sobie, że mnie obchodzi! – Uniosła się na łokciu. – Rozwiąż mnie natychmiast i daj mi odejść!
– Na tym świecie jesteśmy tylko gośćmi, to tam – podniosłem wzrok – czeka nas prawdziwe życie. Czy chciałabyś zrezygnować z wiekuistej, radosnej uczty przy stole Pana? Gdybym pozwolił ci odejść, zniszczyłbym nadzieję. Ale ja zawiozę cię do Hezu, Karlo, i postawię przed sądem Świętego Officjum. Uwierz mi, że umrzesz pogodzona z Bogiem oraz naszą świętą wiarą. Przepełniona miłością. Szczerze żałująca grzechów. Uwierz mi też, że tam, w płomieniach, przeżywając ekstatyczną boleść stosu, zrozumiesz, iż właśnie w chwili, kiedy cię wydałem, okazałem się twoim prawdziwym przyjacielem. Bo czyż może istnieć większy dowód miłości nad walkę o czyjeś zbawienie? Jakże małostkowo i egoistycznie zachowałbym się, przedkładając poczucie wdzięczności nad obowiązek wobec twej nieśmiertelnej duszy!
Wszystko, co mówiłem, było szczerą i całkowitą prawdą, ale miałem również pewność, że Święte Officjum z pełną zapału radością zapozna się z mocą czarownicy, dysponującą wielką wiedzą i stosującą nieznane inkwizytorom zaklęcia. A więc i w taki sposób Karla mogła się przyczynić do chwały Bożej.
– Mordimerze, na miecz Pana! – Po raz pierwszy dostrzegłem zaniepokojenie w jej oczach. – Jesteś szalony! Czy naprawdę sądzisz, że skazanie mnie na cierpienie i śmierć jest dowodem miłości?
– A czyż chirurg nie tnie kończyny, w którą wdała się zła krew, by uratować życie podopiecznego? – zapytałem.
Ująłem jej twarz w swoje dłonie i pocałowałem ją prosto w usta. Nie stawiała oporu, ale nie oddała pocałunku. Miała chłodne wargi i smutek w cudownie błyszczących oczach. Być może mógłbym się zakochać w kobiecie takiej jak ona, ale ta myśl tylko potęgowała mój smutek.
– Wiem, że mnie teraz nienawidzisz – powiedziałem i naprawdę było mi ciężko na sercu. – Ale ufam, że to się kiedyś odmieni.
Wierzyłem tym słowom, gdyż znałem zarówno siebie, jak i mych braci-inkwizytorów. Byłem więc pewien, że moja wybawicielka umrze nie tylko pogodzona z losem (bo nie o to przecież nam chodziło), lecz przepełniona słodką wdzięcznością.
Wstałem, popatrzyłem na nią i uśmiechnąłem się smutno do własnych myśli. Karla była piękna i mądra. Być może, pomimo parania się mroczną sztuką, nie była również do końca zła. Ale ja pamiętałem słowa Pisma, które w swej niezmierzonej mądrości mówiło: Nie będziecie mieli względu na osobę żadnego. Pamiętałem o tych słowach zawsze i zawsze czerpałem z nich pociechę w chwilach próby, takich jak ta.
– Mordimer! – Jej głos chlasnął jak bicz, a ja odwróciłem się od progu. – Kiedy będziesz stąd wychodził, pomyśl nad własnymi słowami. Nad bredniami o ratowaniu mojej duszy, przysłudze, jaką mi oddajesz. – Wzruszyła wściekle ramionami. – Pomyśl sobie, mój idealny inkwizytorze, czy wydałbyś na stos własną matkę w imię miłości, o której tyle opowiadasz?
Patrzyłem na nią nieporuszony. Wpatrywała się we mnie pałającym wzrokiem, który w pewnym momencie przygasł. Opadła na barłóg.
– Mordimerze, na miłość Boską – powiedziała głucho.
– O tak, Karlo, na miłość Boską – odparłem i wyszedłem.
Epilog
Sądzę, że ze względów bezpieczeństwa nie powinniśmy wjeżdżać na tę łąkę. Ale spokój letniego dnia, zapach nagrzanej słońcem trawy, świergot ptaków – to wszystko uśpiło czujność waszego uniżonego sługi. W końcu i ja jestem jedynie słabym, sentymentalnym człowiekiem, zdolnym bez reszty poddać się czarowi chwili i urokowi natury. A kiedy dojrzałem wyłaniających się zza ściany drzew trzech jeźdźców na karych rumakach, na wszystko było za późno. Zresztą, przecież i tak nie walczylibyśmy ani nie uciekali przed inkwizytorami z najtajniejszego Wewnętrznego Kręgu. No, ale gdyby przybysze byli naszymi wrogami, to środek łąki z pewnością nie stałby się najlepszym miejscem na odparcie ataku. Co prawda bliźniacy wyciągnęli kusze, a Kostuch obnażył szablę, ale ostro rozkazałem im natychmiast schować broń. Być może pod słońce nie widzieli połamanych, srebrnych krzyży, wyhaftowanych na płaszczach jeźdźców, ale ja widziałem je aż nazbyt dobrze. Skąd wiedziałem, że nie są zwykłymi inkwizytorami? Cóż, miałem już do czynienia z im podobnymi i potrafiłem pogodzić się z graniczącym z pewnością wrażeniem, że oto zbliżają się ludzie, dla których zamienienie biednego Mordimera i jego przyjaciół w cztery krwawe strzępy byłoby tak samo trudnym zadaniem, jak otarcie nosa chusteczką.
Konni zbliżali się do nas spokojnie, stępa. Dowodził nimi zażywny, łysiejący mężczyzna o spoconej i pokrytej ceglastymi rumieńcami twarzy. Z całą pewnością nie wyglądał na inkwizytora, ale ja znałem już członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium i doskonale wiedziałem, że nie należy ich sądzić po pozorach. W końcu Marius von Bohenwald – człowiek, który niegdyś dwukrotnie uratował mi życie – przypominał zapasionego, rozleniwionego życiem kupca. Ale tak mógł sądzić tylko ktoś, kto nie widział, jak potrafił walczyć i zabijać.
– Witaj, Mordimerze! – Uśmiechnął się przybysz. – Jestem Arnold Welrode, do twoich usług.
Zamachał w powietrzu kapeluszem, więc uprzejmie skłoniłem głowę.
– Pozdrowienia od Mariusa – dodał. – Bardzo żałował, że nie mógł cię zobaczyć.
– Bądź łaskaw przekazać mu również moje pozdrowienia oraz szczere wyrazy ubolewania – powiedziałem. – Gdyż wreszcie mógłbym się z nim spotkać, nie znajdując się na wyciągnięcie ręki od śmiertelnego niebezpieczeństwa.
– Młodzieńcza pochopność sądów. – Pokręcił głową Welrode. Widziałem, że jest troszkę rozbawiony, i zastanowiłem się, cóż takiego oznaczały naprawdę jego słowa. – Matthaus! – Obrócił się do jednego ze swych ludzi: – Pomóż zsiąść pani.
Inkwizytor nazwany Matthausem zeskoczył z siodła i zbliżył się do nas. Podał rękę Karli, ale ona miała związane dłonie w nadgarstkach, więc wyciągnęła ku niemu obie ręce. Matthaus ujrzał sznury, zmarszczył brwi i zobaczyłem, że spojrzał na czarownicę z jakimś pytaniem w spojrzeniu, a ona ledwo zauważalnie pokręciła głową. Korzystając z pomocy Matthausa, zwinnie zeskoczyła z mojego wierzchowca, a kiedy stała już na ziemi, inkwizytor przeciął jej więzy wyjętym zza cholewy nożem. Zauważyłem, że robił to niezwykle ostrożnie. Odeszli w stronę luzaka prowadzonego przez trzeciego z przybyszy.