Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że pochyla się nade mną dziewczyna, a raczej młoda kobieta. Miała bujne, związane w gruby węzeł, ciemne włosy oraz piękne, błyszczące oczy. Jej twarz była niemal biała, jak twarz alabastrowej rzeźby, i tylko ledwo widoczna, niebieska, pulsująca żyłka przy kości policzkowej wskazywała, iż jest kobietą z krwi i kości. Uśmiechnęła się.

– Witaj znów na świecie – powiedziała.

To był głos budzący zaufanie, głęboki i ciepły. Wierzyłem, że właśnie taki głos każdy chciałby usłyszeć, leżąc na łożu boleści. A ja właśnie leżałem, choć słowo „łoże” nie było najlepszym określeniem dla futrzanej szuby rzuconej w kącie niewielkiej chatki. Mrok przeganiała tylko oliwna lampka stojąca tuż przy posłaniu.

– Nazywam się Karla, Mordimerze – powiedziała, a ja nawet nie zdziwiłem się, skąd zna moje imię. – Wybacz mi, ale będę musiała teraz na poważnie zająć się twoją raną.

– Wybacz? – Odchrząknąłem i spojrzałem na paskudny, rozogniony i zakrwawiony strzęp, który niegdyś był moim ramieniem. O dziwo jednak, nic mnie nie bolało, więc przypuszczałem, że podała mi jakiś kojący wywar.

– Pij. – Podetkała mi pod usta gliniany kubek.

Już sam zapach niemal mnie odrzucił, ale nie miałem sił, aby się uchylić.

– Pij, pij, pij – szepnęła nalegającym tonem i lewą dłonią uniosła mi głowę.

Przechyliła kubek i w moje gardło wlało się coś ciepłego i tak nieprawdopodobnie gorzkiego, że omal nie zwymiotowałem.

– To lekarstwo. Pij!

Posłusznie wypiłem wszystko do dna, bo, prawdę mówiąc, nie miałem większego wyboru. Poza tym miałem nadzieję, że ktoś, kto uratował mnie od śmierci, nie zechce natychmiast potem mnie otruć. Ośmielałem się wyciągać tak zuchwałe wnioski nie z uwagi na nadmierną łatwowierność charakteru, lecz posługując się zasadami czystej logiki, która taki czyn określiłaby z całą pewnością mianem bezsensownego.

Jednak zaraz potem niewiele już mógłbym powiedzieć o logice, bowiem moje myśli gdzieś uleciały, a ciało stało się lekkie niczym puch, unoszony ciepłym podmuchem wiatru. Twarz Karli to rozmywała się, to wyostrzała, a jej wysoka, ubrana w biel postać zdawała się unosić nad ziemią. Potem zobaczyłem, że dziewczyna zdejmuje suknię i staje olśniewająco naga w migoczącym, żółtym blasku kaganka. Jej kształty były tak idealne, jakby wyrzeźbione dłutem antycznych rzeźbiarzy, gdyby tylko rzeźbiarze ci ideał ludzkiego piękna chcieli widzieć w postaci młodych kobiet, a nie młodych mężczyzn.

Uniosła w górę ramiona i widziałem, jak jej usta poruszają się, ale nie słyszałem żadnego dźwięku. A potem nagle słuch powrócił. W jednej chwili. Usłyszałem, że Karla miarowo wypowiada słowa w nieznanym mi języku, a z każdym zdaniem jej oczy zdawały się ogromnieć i płonąć ogniem, w którym jednak nie było światła, lecz sam mrok. Później gwałtownie opadła tuż nade mną, tak że zobaczyłem jej nagie piersi niemal przy samej twarzy. Poczułem, że ściska moje zranione ramię dłońmi, a ten uścisk przypominał chwyt rozgrzanymi, żelaznymi kleszczami. Wrzasnąłem. Wrzasnąłem, i wstyd się przyznać, mili moi, wrzeszczałem tak długo, póki nie została mi ofiarowana łaska powtórnej utraty świadomości.

Kiedy się ocknąłem, Karla siedziała tuż obok i, trzymając dłoń na moim ramieniu, nuciła coś cicho. Tym razem jednak jej palce niosły nie tylko ukojenie, ale i odświeżający chłód. Przyglądałem się jej spod przymrużonych powiek (żałując, że nałożyła już suknię), a ona się uśmiechnęła.

– Jesteś już niemal zdrowy, Mordimerze – powiedziała, nie otwierając oczu.

Zerknąłem na ramię i zobaczyłem, że na skórze została tylko różowa blizna i lekka opuchlizna, tak jak po niezbyt mocnym uderzeniu.

– Niemożliwe – wychrypiałem, gdyż ani medycyna, ani najszczersze nawet modlitwy nie potrafią czynić takich cudów.

– A jednak. – Uniosła powieki. – To była trucizna. Bardzo groźna trucizna. Sądzę, że bez mojej pomocy nie przeżyłbyś nawet dnia. A zresztą – zaśmiała się – i tak byś nie przeżył, gdyż twój przeciwnik znany jest z ogromnego apetytu.

– Tak.

Przypomniałem sobie już wszystko, ale zagadką pozostawało dla mnie jeszcze wiele spraw. Za wyjątkiem jednej. Kobieta, która mnie uratowała, była czarownicą i niesłychanie interesowało mnie, czemu czarownica zdecydowała się pomóc inkwizytorowi. Zwłaszcza że nigdy nie słyszałem o tak potężnych zaklęciach, jak te, których użyła, by uleczyć moją ranę.

– To był demon – stwierdziłem wolno. – Ale ja nigdy nie słyszałem o demonie tego rodzaju.

– Nikt nie słyszał – zgodziła się. – Sądzę, że ty i ja mieliśmy okazję ujrzeć go jako pierwsi z ludzi. Chociaż zapewne z radością darowałbyś sobie takie doświadczenie, prawda?

Wysławiała się ładnie, konwersację prowadziła z pełną swobodą, a jej wymowa pozbawiona była gwarowych naleciałości. Interesujące, jak na czarownicę ze środka puszczy.

– Znalazłem trupy – powiedziałem. – Dwoje dorosłych i dwoje dzieci. A więc to byli Johann, Margerita i ich rodzice. – Pokręciłem głową. – A demon przybrał postać sierotek…

– Zadasz sobie pytanie, dlaczego?

Cóż to miało być? Egzamin zdolności dedukcyjnych biednego Mordimera? Paradne, czarownica przesłuchująca inkwizytora… Przymknąłem powieki i milczałem długą chwilę.

– Strach, wrogość, wzajemne oskarżenia. Zabójstwa, może stosy – otworzyłem oczy i dostrzegłem, że Karla uśmiecha się z aprobatą – wyludniłyby wioskę. Tę, potem pewnie następną i następną…

– Ta już była następna i następna – przerwała mi.

– Tylko po co? – zapytałem. – Przecież mógł ich zwyczajnie pozabijać i pożreć.

– A skoro tego nie zrobił, to…?

– Widać potrzebuje również innej strawy, oprócz mięsa – odparłem po chwili. – Czym się karmi? Przerażeniem? Nienawiścią? To nie lepiej wybrać się do Hezu? – Pozwoliłem sobie na gorzki żart.

Roześmiała się.

– Widocznie własnoręcznie przyszykowany obiad lepiej smakuje – powiedziała.

Miała rację. Demony na ogół nie zabijają ludzi bez powodu. A najchętniej widzą, kiedy z ich poduszczenia ludzie mordują się nawzajem. Tak to już jest, że tym pochodzącym z pradawnego mroku istotom nie wystarcza wydarcie nam danej łaskawie przez Pana iskry życia, lecz chcą również splugawić nasze dusze. Na zawsze pozbawić nas nadziei na wieczny, niebiański odpoczynek.

– Jak przed nim uciekłaś? – spytałem. – Jak ci się udało mnie wynieść?

– Ja nie uciekłam, Mordimerze. – Patrzyła na mnie z pogodnym, choć jednocześnie lekko zakłopotanym uśmieszkiem. – Ja go wypędziłam z powrotem w otchłań.

– Aha – odparłem tylko, bo niewiele było do dodania.

– Pojawi się znowu – westchnęła. – Prędzej czy później. Jak zawsze. No, ale dość tego. Powinieneś się przespać, a i ja zmęczyłam się tym wszystkim. Ta trucizna, te rany, w głowie mi się kręci. – Machnęła dłonią, a potem pochyliła się i zgasiła knot palcami.

– Zrób mi trochę miejsca i przytul się – powiedziała. – Tylko bądź łaskaw trzymać ręce przy sobie – dodała, kiedy zbyt dosłownie potraktowałem jej słowa.

* * *

Obudziła się, otworzyła oczy i spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się, lecz zaraz uśmiech zgasł na jej twarzy. Poczuła, że ma skrępowane nogi w kostkach oraz dłonie w nadgarstkach. Ruszyła się niespokojnie ale potem zamarła.

– Mordimerze – powiedziała bardzo spokojnym tonem. – Co ty wyprawiasz?

Wzułem buty, a później poprawiłem pas. W chatce nadal było mroczno, ale światło poranka już przebłyskiwało przez rybie pęcherze, którymi zasłonięto okienne otwory. Karla czekała cierpliwie, aż się odezwę.

– Jesteś czarownicą – odparłem, gdyż moim zdaniem to stwierdzenie tłumaczyło wszystko.

– Uratowałam ci życie. – Nadal na jej twarzy nie widziałem ani złości, ani strachu. Przyglądała mi się uważnie.

– To prawda – rzekłem. – I jestem ci niezmiernie wdzięczny. Szczerze. Wielu uważa, że moje życie nie jest warte specjalnego zachodu, ale ja jednak cenię je sobie tak jak biedak ceni ostatni grosz brzęczący w sakiewce, Jednak nie zmienia to postaci rzeczy, droga Karlo, że jesteś czarownicą. A ja, jeślibyś nie wiedziała – pozwoliłem sobie na łagodną nutę ironii – tropię czarownice.

48
{"b":"100542","o":1}