Sierotki
Legion mi na imię, albowiem jest nas wielu.
Ewangelia św. Marka
Najpierw poczułem mdlący smród palonego surowego mięsa. Dopiero później ujrzałem kłęby szarego dymu, które wzbijały się w pochmurne niebo spoza gęstej zasłony drzew. Na samym końcu usłyszałem radosne krzyki, przyśpiewki i nawoływania. Wstrzymałem konia, gdyż wiedziałem, co dzieje się przede mną, i wiedziałem też, że jeśli ruszę dalej, to będę musiał ponieść pełne konsekwencje uczynionego wyboru. Ale tak naprawdę nie miałem się nad czym zastanawiać. Moja powinność nakazywała mi sprawdzić, cóż takiego zdarzyło się w miejscu ukrytym za drzewami.
– Mordimer, nie… – Usłyszałem za sobą cichy głos Kostucha, gdyż on również się domyślał, co się święci.
Pokręciłem tylko głową, nie odwracając się w jego stronę, i ruszyłem naprzód. Zza pleców dobiegło mnie westchnienie i przytłumione szepty bliźniaków. No cóż, chłopcy chcieli już wracać do Hezu, a ja zamierzałem wpakować ich w nową kabałę. Chociaż mogłem mieć nieśmiałą nadzieję, że wieśniacy palą na przykład mięso zarażonej krowy lub świni. Ale czy w takim wypadku wznosiliby te radosne okrzyki? Zbyt często miałem okazję obserwować ludzi płonących na stosach, by wiedzieć, że tak właśnie zachowuje się oglądająca mękę gawiedź. I ku mojemu ubolewaniu, nie było w tym nic ze wzniosłej radości wynikającej z ratowania duszy grzesznika, lecz jedynie pusta uciecha, spowodowana przypatrywaniem się cierpieniu drugiej istoty.
Niestety, moje podejrzenia okazały się słuszne. Zza drzew wyjechaliśmy prosto na łąkę rozłożoną w zakolu szerokiej, leniwie toczącej nurt, rzeki. A na środku tej łąki stał dopalający się już stos (bardzo niefachowo ułożony, gdyby ktoś mnie pytał). Wokół niego kłębiła się czereda chłopstwa – mężczyźni, kobiety i dzieci. Widać cała wioska, a może nawet kilka okolicznych wiosek wyległo, by przypatrywać się przedstawieniu. Krzyczeli, śmiali się, pili piwo, ktoś rzucał w płomienie szyszkami, a ktoś inny tańczył wokół, głośno wywrzaskując „u-ha!, u-ha-ha!” i rzucając pod niebo kapelusz. Kto spłonął na stosie – tego już dopatrzyć się nie byłem w stanie, gdyż z nieszczęśnika, czy też nieszczęśnicy, nie pozostało nic poza zwęglonymi szczątkami, jedynie z grubsza przypominającymi kształtem człowieka.
Wjechaliśmy na łąkę stępa, ja na przedzie, za moimi plecami Kostuch i bliźniacy. Kmiecie jednak byli tak zajęci zabawą, że przez długą chwilę nikt nas nie zauważył. Stanęliśmy więc spokojnie, ale nagle pod Pierwszym szarpnął się koń, a bełt wystrzelony z kuszy gwizdnął mi koło ucha.
– Yaah, wybacz, Mordimer – burknął Pierwszy, a ja tylko westchnąłem.
Wtedy chłopi wreszcie dostrzegli, że nie są sami, i zaczęli się odwracać w naszą stronę. Była ich spora gromada. Może pięćdziesięciu, a może sześćdziesięciu, w tym co najmniej dwudziestu mężczyzn w sile wieku. Kilku miało siekiery w dłoniach, a zauważyłem też, że parę innych siekier, a także widły i kije leżały porzucone w trawie. Rozglądałem się w milczeniu, a tłum przypatrywał się nam z mieszaniną zaciekawienia oraz obawy. Nie lękałem się, że nas zaatakują, bo tylko szaleniec rzucałby się z toporkiem czy drągiem w ręku na czwórkę zbrojnych. Musieli przecież widzieć kolczugi pod naszymi płaszczami, krzywą, szeroką szablę Kostucha, kusze bliźniaków i mój miecz kołyszący się u końskiego boku. Niemniej wiedziałem dobrze, iż zdesperowany szczur rzuci się nawet na uzbrojonego człowieka. Nie zamierzałem więc doprowadzać tych chłopów do desperacji.
– Nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem głośno, ale spokojnie. – I jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Kto z was, ludzie, jest przy władzy?
Tłum wyraźnie się cofnął. Zauważyłem, że kilka bab nader szybkim krokiem ruszyło w stronę brodu, za którym dostrzegłem strzechy chałup. Mężczyźni zbili się w gromadkę i zagadywali coś jeden do drugiego, popatrując na nas spode łba. Kapelusz człowieka, tańczącego jeszcze przed chwilą wokół stosu, wylądował w płomieniach.
– Sołtys. Wójt. Musicie mieć kogoś takiego… – ponagliłem, kiedy cisza się przedłużała.
W końcu krok przed gromadę wystąpił chudy, wysoki starzec w szarej opończy. Miał siwe, skudlone włosy, wymykające się spod nakrycia głowy, i twarz przeoraną dziobami po ospie.
– Ja jezdem wójd – powiedział, biegając wzrokiem na boki.
– Chodź no tu. – Pokiwałem na niego palcem. – No chodź, chodź, nie bój się…
Zbliżył się ostrożnie, ale stanął jednak w sporej odległości ode mnie.
– Złucham jaźnie pana – burknął.
– Kapelusz – rzekłem łagodnym tonem, a on zagapił się na mnie.
W końcu zrozumiał, zerwał kapelusz z głowy i zmiął go w dłoniach. Powiodłem wzrokiem po tłumie, reszta chłopów też zaczęła ściągać czapki.
– Co to jest? – Wskazałem palcem dopalające się bierwiona.
Wójt obejrzał się przez ramię i długą chwilę przyglądał stosowi, jakby widział go po raz pierwszy w życiu i jakby widok ten wprawił go w nieopisane zdumienie.
– To? – spytał w końcu głupawo.
– Czarownicę spalilim! – wrzasnął ktoś z tłumu, ale nie zauważyłem kto.
– To prawda? – Pochyliłem się w stronę wójta.
– Ano wychodzi, że, jaźnie panie, tag a nie inadżej… – mruknął.
– Powiedz no, Kostuch, przyjacielu, jaka jest kara dla tych, którzy uzurpują sobie prawa sądu inkwizycyjnego? – rzekłem donośnym głosem.
Kostuch wyjechał naprzód i odrzucił kaptur. Wójt zamarł z rozdziawionymi ustami, kilka osób jęknęło, a kilka innych się przeżegnało. No cóż, Kostuch nie grzeszy urodą, a biegnąca przez całą twarz szeroka, pofałdowana blizna też nie dodaje mu uroku. Nie ukrywam, że lubię wrażenie, które na ludziach wywołuje jego fizjonomia.
– Tą karą jest kastracja, darcie pasów i palenie na wolnym ogniu – oznajmił Kostuch bardzo głośno.
– Dzieci nam chciała pozabijać, wiedźma przeklęta! – zapiszczała jakaś baba, a zaraz potem przytaknął jej chór głosów.
Wójt, wsparty przez chłopów, uniósł na mnie wzrok.
– Źwięda prawda! – Huknął się pięścią w chudą pierś. – Żebym tak drupem pad na miezcu.
– A to się zaraz stać może – zaśmiał się Kostuch, i ten śmiech bynajmniej nie dodał mu piękności, gdyż jego blizna ściągnęła się, jak szukający wyjścia przez skórę gruby i długi robak.
Wójt cofnął się dwa kroki i przygiął grzbiet w pokłonie.
– Ubrażam łazgi jaźnie pana – zajęczał, patrząc spode łba i wykrzywiając twarz w grymasie.
Jednak zauważyłem, że spoziera na mnie całkiem bystro. Cóż, skoro został wójtem, nie był zapewne zupełnym idiotą. Ale nawet w małym stopniu nie zdawał sobie sprawy, w jakie kłopoty właśnie wdepnął. Bowiem widzicie, mili moi, Święte Officjum, potocznie zwane Inkwizytorium, jest jedyną i ostateczną wyrocznią w sprawach o czary oraz herezję. A my, inkwizytorzy, nie lubimy tych, którzy palą lub torturują ludzi bez naszej wiedzy, zgody i błogosławieństwa. Nie wynika to nawet z nadmiernej łaskawości czy też miłosierdzia (w końcu nasz Pan, schodząc z Krzyża swej męki, rzekł Apostołom: „zabijajcie ich wszystkich, Ojciec rozpozna swoich”), ale służy po prostu zachowaniu prawa oraz porządku. Bo cóż by było, gdyby mieszkańcy każdego miasta, miasteczka lub wsi zajmowali się śledzeniem czarowników i heretyków, rozpalali stosy, urządzali przesłuchania i polowania? Powstałby zamęt, nieporządek oraz bałagan. Krótko mówiąc: chaos. A wszak dobrze wiemy, któż jest Ojcem Chaosu, nieprawdaż?
Zresztą, trzymając się spraw przyziemnych: kto pracowałby wtedy na polach, w kramach czy manufakturach? Kto płaciłby podatki? Nie mówiąc już o tym, że jedynie my – absolwenci Akademii Inkwizytorium – jesteśmy przyuczeni, by odsiewać ziarno od plew i by codziennie wykuwać ostrze Bożego gniewu z zimnego ognia sprawiedliwości. To my trzymamy klucze do szkatuł ludzkich serc i niechętnie tymi kluczami dzielimy się z kimkolwiek innym.