Dlatego też kary za bezprawne tropienie herezji i czarów były surowe, choć, ku mojemu ubolewaniu, patrzono czasem przez palce na zapał chłopów lub mieszczan, którzy za najlepszy sposób służenia Panu uznawali usmażenie na stosie kilku nieszczęśników. Zwykle zdziwaczałych starowinek, sąsiadek, którym za dobrze się wiodło, lub dziewuch, których piękne buzie i powodzenie u mężczyzn wywołały zazdrość mniej urodziwych rywalek.
Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że hołota miała czasem rację i rzeczywiście któryś z sąsiadów parał się czarną magią. A przynajmniej tak mu się wydawało, gdyż bełkotanie niezrozumiałych zdań, uważanych przez maluczkich za zaklęcia, nikomu przecież nie mogło zaszkodzić. Za wyjątkiem samych bełkoczących… Gdyż widzicie, mili moi, dla naszego świętego Kościoła nie ma różnicy pomiędzy grzechem a pragnieniem popełnienia grzechu. Jeśli nawet ktoś tylko uważał się za czarownika i zamierzał szkodzić ludziom, w oczach Świętego Officjum zasługiwał na stos. Oczywiście, nie na pospiesznie ustawioną stertę bierwion, z jaką tu mieliśmy do czynienia. Zasługiwał na prowadzone z prawdziwą miłością, rzetelne przesłuchanie, a potem godną śmierć. Pełną bólu, ale też żarliwej skruchy i wszechdojmującej wdzięczności dla sług Bożych, którzy nie szczędzili trudów, by naprostować pokrętne ścieżki jego żywota. Wierzcie mi, że niewiele jest piękniejszych widoków nad skruszonego grzesznika, który w żarze płomieni głośno wykrzykuje imię Pańskie, wyznaje braciom swe winy oraz daje świadectwo zahartowanej ogniem wierze. Tej nieszczęśnicy, która spłonęła z woli zgromadzonego na łące chłopstwa, nie dano szansy oczyszczenia serca, duszy i sumienia. A to był grzech, grzech ciężki do wybaczenia.
– Kim była ta kobieta i co uczyniła? – zapytałem.
– Wieźma przeklęta – warknął wójt. – Wierzdzie mi, panie. Dziadki chdziała upiedz…
– W piecu chlebowym! – wrzasnęła z tłumu ta sama kobieta co przedtem.
Spojrzałem w jej stronę. Była tłusta, o czerwonych, obwisłych policzkach i nosie, przypominającym świński ryj. Zatopione w zwałach tłuszczu małe oczka patrzyły jednak na mnie hardo i z niezachwianą pewnością siebie.
– Gdzie macie te dzieci? – spytałem.
– We wiozce – burknął wójt.
– Niebożątka maluchne – rozczuliła się tłusta baba i przepchała przez tłum w moją stroną. – Gdybyście widzieli, szlachetny panie – złożyła dłonie na bujnych piersiach – jak te biedulki płakały, jak opowiadały, że je chciała upiec, jak cudem z jej chałupy uciekły i u nas, ludzi poczciwych, schronienia szukały… Aże mi się serce krajało. – W jej oczach zalśniły nieudawane łzy.
Pokiwałem głową.
– Prowadźcie nas do wsi – zdecydowałem. – Chcę zobaczyć te dzieciaki. Być może – podniosłem głos, aby wszyscy mnie dobrze usłyszeli – jeśli wszystko, co mówicie, jest prawdą, Święte Officjum w swym niezmierzonym miłosierdziu daruje wam wasze grzechy!
Nie zauważyłem, aby moje słowa spotkały się z nadmiernym entuzjazmem, bo zapewne chłopi mieli własne zdanie na temat miłosierdzia inkwizytorów. Nawiasem mówiąc, w opinii plebsu o naszym zbożnym trudzie najwięcej było plotek, przekłamań, bajęd albo i zwykłych łgarstw, wynikających pewnie nie tyle ze złej woli, co z nadmiernie wybujałej wyobraźni oraz lęku. A przecież naszym zadaniem było strzec tych ludzi przed złem. Również złem, czającym się w nich samych, z którego obecności nie zdawali sobie nawet sprawy. Niestety, tak finezyjne rozważania nie trafiały do serc i umysłów prostaczków. Cóż, niektórzy z braci-inkwizytorów twierdzili, że wiele jeszcze trudu przed nami, zanim społeczeństwo szczerze nas pokocha. Ośmielałem się mieć odrębne zdanie w tej kwestii i sądziłem, że ta szczęśliwa chwila być może nigdy nie nadejdzie. Ale przecież nie dla miłości i poklasku tłumów oraz złudnej chwały czyniliśmy swą powinność. Nasze serca wypełnione były Panem i to nam wystarczało.
Nie musiałem ostrzegać bliźniaków i Kostucha, że muszą uważać. Chłopi, przerażeni, niepewni własnego losu, mogli zdobyć się na jakiś szalony czyn, a nie chciałem przecież żadnych jatek. Bo rzeź czeredy rozjuszonego chłopstwa naprawdę nie była tym, czego najbardziej bym sobie życzył. Poza wszystkim było nas tylko czterech, a w takiej sytuacji zawsze może zdarzyć się nieszczęśliwy wypadek. A jak się domyślacie, mili moi, zakończenie życia z uwalanymi gnojem widłami w brzuchu nie było perspektywą, o jakiej marzyłby biedny Mordimer.
* * *
Gruba kobieta przyprowadziła dwójkę dzieci, które szły, trzymając ją za ręce. Dziewczynka i chłopiec. Oboje jasnowłosi, piegowaci. Na pierwszy rzut oka widać było, że to brat i siostra. Dziewczynka miała długie, skudlone włosy, ładną buzię i usta wygięte w podkówkę. Chłopiec był krótko ostrzyżony, szczupły i nieco wyższy od siostry. Kiedy podchodzili, widziałem, że obserwuje mnie spode łba i bardzo mocno ściska dłoń opiekunki.
Usiadłem na cembrowinie studni.
– Nazywasz się Margerita, prawda? – zagadnąłem.
Podniosła na mnie ogromne, błękitne oczy, teraz pełne łez.
– Tak, panie – wyszeptała.
– A ty Johann, czyż nie tak? – Obróciłem wzrok na chłopca.
Skinął głową i w tym skinieniu była jakaś tłumiona hardość.
– Chcę, abyście mi opowiedzieli o czarownicy – powiedziałem łagodnym tonem. – Co się wam przytrafiło? Jaką krzywdę chciała wam wyrządzić?
Dziewczynka tylko bezgłośnie zapłakała i wtuliła się w suknię grubej kobiety. Chłopiec też mocniej do niej przylgnął.
– Chciała nas upiec – odezwał się w końcu. – Wrzucić do pieca.
– Zacznijmy od początku – rzekłem. – Po co wyszliście do lasu?
– Nazbierać grzybów – bąknął Johann.
– I jagód – dodała jego siostra.
– Z tatuńciem.
– I z mamuńcią.
– Zgubiliśmy się.
– I wiedźma nas wtedy znalazła.
– Znaliście tę kobietę? – Spojrzałem na wójta.
– Włódżyła zie po lazach. Ten ją widział i tamten…
– Gdzie mieszkała?
– A tamój. – Machnął dłonią. – Za wąwozem. Daleko.
No tak, równie dobrze mogłem nie pytać, bo niewiele mi jego tłumaczenia dały. Dla wieśniaków wszystko było albo przed lasem, albo za lasem, albo na lewo od stada owiec. Jeśli byli na tyle rozgarnięci, że pojęcie „na lewo” coś im w ogóle mówiło…
– Zaprowadzicie nas tam jutro – rozkazałem i odwróciłem się z powrotem w stronę dzieci.
– Co się stało dalej?
Z nieskładnej opowieści zdołałem się dowiedzieć, że stara obiecała dzieciom, iż odprowadzi je do wioski, ale przedtem chciała zanieść do chaty koszyk z uzbieranymi ziołami oraz grzybami. Już w domu nakarmiła rodzeństwo, po czym rozpaliła ogień pod ogromnym piecem. A potem związała dzieciaki i chciała wrzucić do pieca małą Margeritę. Jednak Johann poluzował więzy na rękach, wyrżnął czarownicę pogrzebaczem w głowę, uwolnił siostrę i uciekli do lasu, ścigani przekleństwami zranionej wiedźmy.
– Jak trafiliście do wioski? – zapytałem.
– Ja je nalazłem – rzekł barczysty, czarnobrody mężczyzna z bielmem na jednym oku. Wystąpił krok przed gromadę. – Jestem Wolfi Łamidąb, proszę łaski jaśnie pana.
– Służyłeś – raczej stwierdziłem niż spytałem.
– Dwadzieścia roków, proszę łaski jaśnie pana – odparł, zaczerwieniony z dumy. – Cesarska piechota wybraniecka.
– Zuch – powiedziałem głośno. – Opowiedz nam więc, co widziałeś, Wolfi.
– Usłyszałem płacz i potem zobaczyłem biegnące dziecka – rzekł. – No to się dopytywałem, ale ni to, ni tamto, ni śmo nie mogłem wydusić, takie dzieciska były zestrachane. No tom je poprowadził do wioski i juże wtedy wójt i insi się wywiedzieli, co i jak. No to wszystko, proszę łaski jaśnie pana, co wiem. – Wzruszył lekko ramionami. – Upraszam o wybaczenie…
– Dobrze się spisałeś – pochwaliłem go. – Uratowałeś dzieci i ludzie powinni ci być wdzięczni. A ty, Johann, jesteś dzielnym chłopcem. Niewielu miałoby śmiałość zmierzyć się z prawdziwą wiedźmą.
Chłopiec podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się szczerbatym uśmiechem.