Wzruszyłem ramionami, bo i tak wiedziałem, że będzie musiał zrobić, co rozkażę. W końcu właśnie ja byłem przywódcą stada, a na rządy demokracji pozwalałem jedynie wtedy, kiedy jej wyroki były po mojej myśli. Teraz, co prawda, stado składało się jedynie z Kostucha, ale zwykle podróżowaliśmy wraz z bliźniakami. Tym razem jednak Pierwszy i Drugi pozostali w Hezie, a z tego, co wiedziałem, mieli pilnie zająć się sprawami spadkowymi pewnego człowieka, na którego drodze do majątku po umierającym ojcu stał starszy brat. Nie pochwalałem takiego sposobu zarabiania pieniędzy, ale nie było też w nim nic, co mogłoby mnie niepokoić jako inkwizytora. W końcu zwykłe oszustwa czy morderstwa nie znajdowały się w obrębie zainteresowań Świętego Officjum. I naprawdę mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się skomplikowanymi sporami rodzinnymi. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że dzięki bliźniakom zagmatwana sytuacja prawna zyska nieoczekiwaną klarowność, a juryści nie będą już mieli w tym wypadku wiele do roboty.
– Pojedziemy, Kostuch, pojedziemy – rzekłem uspokajającym tonem.
I rzeczywiście, kiedy wypowiadałem te słowa, jeszcze w nie wierzyłem, bowiem zajmowanie się jakimś obłąkanym trupojadem nie wydawało mi się zajęciem specjalnie interesującym. Chociaż z drugiej strony ludzkie mięso i kości mogły przecież służyć odprawianiu mrocznych rytuałów. Nie raz i nie dwa byłem już świadkiem tego, że zło potrafi zalęgnąć się nawet w najbardziej zapyziałej mieścinie. A może i chętniej zalęgało się właśnie tam, gdzie nie sięgało błogosławione światło Inkwizytorium. I choć staraliśmy się nieść pochodnie wiary (co niektórzy z mych braci pojmowali z daleko idącą dosłownością) do każdego zakątka naszego świata, jednak było nas zbyt niewielu, by wyplenić wszelkie zło. Cóż, jak mówiła Święta Księga: żniwo co prawda wielkie, lecz robotników mało.
– I co, zajął się ktoś waszym trupożercą? – spytałem Achima Myszkę, który opróżniał kolejny kubek.
Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem i polało mu się na brodę.
– Żżecco? – zająknął się.
– Trupożercą. Czy zajął się ktoś? – powtórzyłem cierpliwie.
– Zajoł – odparł radosnym tonem. – Probosz napsał do kogositam. Szyjedzie tu. – Pokiwał palcem z powagą. – Szyjedzie donas… szyjedzie donas. – Wyraźnie się zamyślił. – Ktojsik szyjedzie – dokończył z satysfakcją i znowu chwycił za dzbanek.
Najwyraźniej nie było sensu dalej wypytywać, więc odsunąłem się trochę, gdyż Achim Myszka nadto śmiało balansował na dłoni kubkiem pełnym wina, a nie chciałem, by ochlapał mi płaszcz.
– Słyszałeś? – zagadnąłem Kostucha. – Ktoś ma przyjechać do tej dziury.
– Szyjedzie, szyjedzie… – zapewnił nas Achim bełkotliwie.
– Gdzie napisał proboszcz? Do najbliższego oddziału Inkwizytorium? Ciekawe, co? Zapytamy go więc…
– Żegnaj, Hezie – powiedział Kostuch, a ja spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdyż rzadko wykazywał się poczuciem humoru.
* * *
Proboszcz, jak to proboszcz małego miasteczka, był dobrze wypasionym mężczyzną w sile wieku. Pucułowatą, szczerą twarz okalały mu dostojne bokobrody, a ogromne brzuszysko trzęsło się za szerokim, zdobionym pasem. Drzwi na probostwo otworzyła hoża dziewoja z aż nadto śmiało wyciętym dekoltem i długimi, jasnymi warkoczami. I w tym również nie było nic dziwnego, bo wszak bogobojny ojcaszek musiał sobie jakoś umilać długie wieczory.
– Witajcie – powiedziałem. – Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
Kostuch znalazł dobry czas na ukazanie swego ponętnego oblicza i odrzucił kaptur na plecy. Hoża dziewoja pisnęła głośno, potem spłoniła się i uciekła do domu. Ksiądz na chwilę zapomniał języka w gębie, a ja nie wiedziałem, czy ta nagła niemota została spowodowana ujawnieniem mej profesji, czy też tym, że proboszcz miał okazję obejrzeć sobie dokładnie mego towarzysza.
– Witajcie, mistrzu – rzekł w końcu i dostrzegłem, że dolna warga drga mu nerwowo. – Co was sprowadza do spokojnego Stolpen?
A więc miejscowość nazywała się Stolpen. No i dobrze. A skoro proboszcz tak pospieszył z zapewnieniem, iż jest spokojna, widać, że sprawa wymagała sprawdzenia.
– Jedynie przerwa w podróży – wyjaśniłem i spojrzałem znaczącym wzrokiem w głąb domu.
– Aaa, zapraszam, zapraszam, serdecznie zapraszam. – Zamachał dłońmi. – Jakiż to ze mnie, Bóg mi świadkiem, gospodarz! Wejdźcie panowie, wejdźcie, czym chata bogata. Może kolacyjkę? Albo naleweczki? Pierwszorzędną tu mamy naleweczkę, ze śliwek, z czarnych porzeczek, z bzu… A i winko znajdzie się jak się patrzy… Ażem się nie przedstawił jeszcze, gdzie ja mam głowę, Bóg mi świadkiem. Albert Lambach, do waszych usług, mistrzu, mam ten jakże niekłamany zaszczyt pełnić tu, na Bożą chwałę, obowiązki proboszcza.
Coś za dużo, jak na mój gust, gadał ten ksiądz, a doświadczenie nauczyło mnie, że wartki potok mowy ma czasem na celu zatopienie prawdy. Wiedziałem jednak, że rychło się przekonam, jak rzecz wygląda w tym wypadku.
– Nie pogardzę zaproszeniem płynącym ze szczerego serca – powiedziałem z uśmiechem.
Kostuchowi kazałem iść do kuchni, bo uznałem, że jego smród będzie ciężki do zniesienia w niewielkim pomieszczeniu, a nie chciałem sobie psuć apetytu. To, iż księżulo śmiesznie marszczył nos i starał się dyskretnie odwracać głowę, tylko mnie bawiło, ale uznałem, że dla chwili płochej rozrywki nie będę robił sam sobie na złość.
Usiedliśmy w dużej, starannie wybielonej izbie. Na ścianie wisiał ogromny obraz Chrystusa Zstępującego z Krzyża, ale widać dzieło wykonał jakiś miejscowy talent, gdyż nasz Pan miał nogi tak wykoślawione jakby całe życie spędził w siodle, a miecz trzymał w lewej dłoni. Tymczasem żadne źródła nie podawały, żeby Jezus był mańkutem. Zauważyłem również, iż jeden z rzymskich legionistów dzierżył arbalistę, co było już prawdziwą niedorzecznością.
– Piękny obraz – powiedziałem.
– Prawda? – Rozpromienił się Lambach. – W kościele to dopiero zobaczycie… Mamy tu na przykład niezwykłe dzieło obrazujące przybycie świętego Pawła do Stolpen…
Ośmielałem się przypuszczać, że w czasach świętego Pawła w miejscu Stolpen rosła jeszcze nie wykarczowana puszcza, ale nie zamierzałem sprzeczać się z Lambachem, gdyż niemal każde miasteczko tworzyło własne legendy, w których Apostołowie i święci zajmowali poczesne miejsce. Trudno jednak było oprzeć się myśli, iż musieliby oni dosiadać pegazów, aby dotrzeć wszędzie tam, gdzie ich ponoć widziano. Tymczasem służąca proboszcza wniosła mięso, pajdy świeżego chleba i dzban piwa. Proboszcz rozlał piwo do pękatych, glinianych kufli.
– Dla spłukania ust po podróży, a zaraz pociągniemy gorzałeczki, jeśli wasza wola, mistrzu. Przynieś no tej bzowej – rozkazał dziewczynie. – A w miejscowym relikwiarzu mamy nawet palec świętego Ambrożego – pochwalił się. – Oraz pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela, które poronił, zwiastując Maryi.
Nie skomentowałem tych rewelacji, nie chcąc urażać lokalnego patriotyzmu proboszcza, który najwyraźniej był szczerze dumny ze zgromadzonej kolekcji relikwii. Ciekaw byłem tylko, ile one kosztowały miejscowych parafian. Hoża dziewoja zakręciła się w miejscu i zakołysała ciężkim kuprem.
– Niezła sztuka – mruknąłem.
– O, mistrzu, kto mojego stanu by zwracał uwagę na takie rzeczy? – Ksiądz zrobił cierpiętniczą minę i złożył dłonie na piersiach. – Gotować umie, czysta jest, sprząta chętnie i nie kradnie. – Wyliczając zalety służącej, zaginał po kolei palce prawej dłoni, a ja zauważyłem na tych palcach dwa zacne pierścienie, jeden z rubinem, a drugi z szafirem. Nieźle musi golić trzódkę, pomyślałem, skoro stać go na takie świecidełka.
– Czyli mówicie, mistrzu, że przerwa w podróży sprowadziła was do Stolpen? – rzekł z ustami pełnymi mięsa. – Długo u nas zabawicie?
– Niech tylko konie wypoczną – odparłem. – A jutro wyjedziemy.