– Skąd o tym wiecie?
– Coś tam komuś powiedział przy piwie. – Ritter machnął ręką. – Ale nie wiem, czy to wszystko ma jakiś sens.
– Poszukiwanie sensu zostawcie mnie – rzekłem i upiłem łyk wina z kubka.
Było nie najlepszego gatunku i trochę kwaśne, a więc Ritter jak zwykle nie śmierdział pieniędzmi.
– Skąd on się w ogóle wziął w Hezie? Urodził się tu czy przyjechał z prowincji?
– Chyba… – Ritter zastukał palcami w rozlanej na blacie winnej kałuży – przyjechał. Tak, na pewno, ale już dawno temu. Chyba rodzice mieli młyn albo co tam, ale wydziedziczyli go, czy jak…
– No widzicie sami, ile wiecie? – Ucieszyłem się. – Teraz sobie jeszcze przypomnijcie, z jakiej wsi pochodził. Tylko nie zmyślajcie z łaski swojej, bo jeśli udam się w bezowocną podróż, wrócę do Hezu bardzo niezadowolony. A kiedy jestem niezadowolony, moja wrodzona łagodność marnieje, jak niepodlewany kwiat.
– Baaa. – Spojrzał na mnie. – Żebym to ja wiedział! Ale nie mówiłem, że pięknie się wysławiacie? Ja mam ucho, panie Madderdin, wierzcie mi, że mam ucho.
– A kto może wiedzieć? – Puściłem jego uwagi mimochodem. – Z kim Schwimmer pijał? Z kim chodził na dziwki? Komu się zwierzał?
– Na dziwki nie chodził, nie zwierzał się nikomu – mruknął Ritter. – Taki tam, odludek… A pił zwykle z jednym takim. – Pstryknął palcami w powietrzu. – Odświeżycie moją pamięć? – zapytał chytrze.
– Dlaczego ja cię tak lubię, Heinz?
Westchnąłem i wyjąłem z kieski jedną monetę. Poturlałem ją po blacie w jego stronę. Zatrzymała się w kałuży wina, ale nim zdążyła upaść, Ritter zgrabnie ją pochwycił w dwa palce.
– Alois Pimke – powiedział niewyraźnie, bo badał denara w zębach. – Kręcił się tu i tam, czasami pomagał nam przy dekoracjach. Ale on nie zniknął, panie Madderdin. Widziałem go zaraz po wszystkim w karczmie.
– Gdzie znajdę tego Pimke?
– Poszukajcie „Pod Ryjem i Chwostem” albo „Pod Linoskoczkiem”, albo w „Cycatej Figlarce”.
– Heinz, Bóg mi świadkiem, że jak sobie to wszystko wymyśliłeś, obedrę cię ze skóry. Ale zresztą najlepiej będzie, jak pójdziesz ze mną. W końcu znasz Pimkego, więc mi go wskażesz.
– Co to, to nie – zaniepokoił się. – Tego tylko brakuje, żeby na mieście zaczęto mówić, że donoszę do Officjum…
– Heinz, my po prostu pójdziemy się napić – wyjaśniłem. – A jak już pokażesz mi Pimkego, wrócisz sobie spokojnie do domu. Poza tym Inkwizytorium nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. To prywatna sprawa.
– A jeśli się nie zgodzę?
Znałem wiele sposobów, by ludzi śmiałych oraz swarliwych przemienić w niezwykle zgodnych, wręcz potulnych. Ale przecież nie zamierzałem przerażać Rittera, który i tak nie był zachwycony, że porwanie Ilony przybrało dla niego inny kształt niż tylko miłe ploteczki w karczmie.
– Wtedy, mistrzu Ritter, szepnę niby nieopatrznie w kilka uszu, że jesteście agentem Inkwizytorium. I to niezwykle pomocnym agentem…
O dziwo, roześmiał się i nawet klepnął w kolano. Ale potem spojrzał na mnie wzrokiem już nieco zasępionym. Widać dotarło do niego, że taką plotkę mogę puścić w każdej chwili, i ciężko mu będzie się z niej wytłumaczyć, zważywszy fakt, ile razy widywano nas razem. Taki to już, niestety, był nasz świat, że informatorzy Świętego Officjum nie mogli się chlubić swą wszak pożyteczną misją, lecz owe zaszczytne powołanie musieli głęboko skrywać. Mogłem nad tym faktem ubolewać, ale nie mogłem go nie wykorzystać.
– Dobrze – rzekł niechętnie, bo w końcu jaki miał wybór. – Lecz zgadzam się tylko dlatego, że darzę was trudnym do wytłumaczenia afektem… Ale – uniósł wskazujący palec – najjaśniejszemu cesarzowi będzie chłodno bez brata bliźniaka.
– Dostaniecie drugą monetę, jak wskażecie mi Pimkego. Od której oberży zaczniemy?
– Dwie monety – sprostował szybko. – A zaczniemy od „Linoskoczka” – dodał, pocierając górną wargę.
– Największe szanse, że tam będzie?
– Nieee. – Przeciągnął z filuternym uśmieszkiem. Jak widać, humor mu wracał całkiem szybko. – Tam warzą najlepsze piwo!
Włożył monetę do mieszka za pasem i zarzucił płaszcz na ramię.
– No, a już myślałem, że przesiedzę noc w smutnej samotności – powiedział zadowolony z siebie. – Tylko błagam was: nie wydacie mnie? Że to ja?
– Jak myślicie, panie Ritter, ilu ludzi byłoby łaskawych służyć mi pomocą, gdybym rozpowiadał po gospodach, komu zawdzięczam informacje?
– Też racja. – Dopił resztę wina już z butelki i odsapnął głęboko.
– A nie zastanawialiście się, panie Madderdin, dlaczego Loebe tak późno się do was zgłosił? – zapytał, odwracając się na progu. – To już drugi tydzień mija, jak Ilonka zniknęła.
– Zapewne byłem dla niego złem koniecznym. – Wzruszyłem ramionami. – Kiedy już wyczerpał wszystkie inne możliwości…
– Ja zaraz bym o was pomyślał.
– Dziękuję, Heinz. Chodźmy już.
* * *
W końcu trafiliśmy do „Cycatej Figlarki”, a ponieważ była ona trzecią gospodą, którą odwiedziliśmy, Ritter miał już nieźle w czubie (koniecznie chciał się bić z jakimiś szlachcicami i tylko moje odwołanie się do powagi Świętego Officjum zapobiegło awanturze). Nazwa połączonego z zajazdem szynku pochodziła od ogromnego szyldu, przedstawiającego szeroko uśmiechniętą dziewoję z wielkimi, kiepsko skrytymi piersiami. Z tego, co wiedziałem, straż biskupia usiłowała wymóc na właścicielu zamalowanie tych piersi, ale jakoś wykpił się z całej sprawy i wielgachny, niemal obnażony biust pozostał na swoim miejscu.
Historia nazw gospód, szynków, tawern, oberży i zajazdów zawsze budziła moje zainteresowanie. Czasami były to proste skojarzenia: ot, namalowano szyld z rosłą dziewuchą, to i powstała „Cycata Figlarka”. Ale na przykład nazwa „Pod Linoskoczkiem” wzięła się stąd, że pewien cyrkowiec rozwiesił swą linę właśnie tuż obok karczmy (która nosiła jeszcze wtedy swojską nazwę „U Czerwonego Nochala”) i celnie trafiony jabłkiem przez kogoś z publiczności, fiknął na ziemię, łamiąc sobie kark. Co wzbudziło słuszną radość gawiedzi, a właścicielowi nasunęło pomysł, by ten szczęśliwy traf wykorzystać do zmiany nazwy.
Czasem nazwy gospód mogłyby też zmylić co bardziej prostodusznego obserwatora. Chociażby taka „Pod Rozjuszonym Lwem” nie wzięła miana po drapieżnej zamorskiej bestii, lecz po panu baronie Sapindze, który pieczętował się czerwonym lwem na białym polu, a miał zwyczaj niszczyć w alkoholowym upojeniu każdy zajazd, w którym się właśnie znalazł. Właściciele zresztą nie byli temu niechętni, gdyż pan baron miał mieszek równie ciężki jak pomyślunek i sowicie wynagradzał straty.
Tak czy inaczej, na Aloisa Pimke natknęliśmy się właśnie w „Cycatej Figlarce”, gdzie w chwili naszego przybycia wymiotował pod stół, co jego kompanom nie zdawało się czynić specjalnej różnicy. Oberża była zatłoczona do granic możliwości i na wskroś przesiąknięta fetorem, w którym mieszało się wszystko: smród przypalonych potraw, odór wymiocin i rozlanego piwa oraz zapoconych ciał i niepranej odzieży. Moje nieszczęsne nozdrza zostały porażone od samego progu, ale westchnąłem tylko, gdyż musiałem przecież zarobić na honorarium od Loebego. Zresztą z doświadczenia wiedziałem, że nawet najczulsze powonienie jakoś się w końcu przyzwyczaja do odrażających zapachów i człowiek może wytrzymać, nawet kiedy go zanurzyć w świńskiej gnojówce (oczywiście, jeśli się nie zachłyśnie). Ach, biedny Mordimerze, czego nie musisz znieść, by zarobić na kubeczek wody i pajdkę chleba?
– To ja już idę! – wrzasnął mi w ucho Ritter, przekrzykując panujący w izbie hałas.
– Idźcie, idźcie – odparłem. – Spotkamy się jutro i dam wam resztę pieniędzy.
Nie miałem pojęcia, czy sumka obiecana dramaturgowi mi się zwróci, ale przecież od czegoś trzeba było zacząć, a Pimke mógł być pomostem, który doprowadzi mnie do Schwimmera. Przepchałem się przez tłum i mimochodem zrzuciłem z zydla siwego karła siedzącego obok Pimkego. Karzeł wpadł pod stół i zwinął się tam w kłębek, natychmiast zasypiając z twarzą przytuloną do moich stóp. Miałem tylko nadzieję, że nie obrzyga mi butów. Tymczasem Alois Pimke zwymiotował po raz ostatni, krzywiąc się szczególnie boleściwie, i wyprostował się, ocierając usta w rękaw. Zauważyłem na tym rękawie zaskorupiałe, żółtozielone nacieki, widać pozostałości po skutkach poprzednich biesiad.