– Nie poszszszło – zabełkotał i beknął.
Przyjaciel Schwimmera był człowiekiem, do którego doskonale pasowało określenie: nijaki. Ot, twarz i postura niegodna zapamiętania, jeden z tysięcy nic nieznaczących mieszkańców Hez-hezronu. Jasne, lekko przerzedzone włosy, blada twarz pokryta wykwitami pryszczy, perkaty nos i wodniste oczka. Teraz te właśnie oczka wgapiały się we mnie z czymś na kształt niepewnego zainteresowania.
– Jorguś? – zapytał, niebezpiecznie się chwiejąc. – To ty, Jorguś?
Podtrzymałem go za łokieć.
– Kopę lat, brachu! – Uśmiechnąłem się szeroko i serdecznie.
– Ps-staw klejkę, Jorguś – wymamrotał.
Ani hałas panujący w gospodzie, ani stan Pimkego nie pozostawiały mi złudzeń, że będę mógł spokojnie porozmawiać na temat Schwimmera.
– Mam trochę grosza – wrzasnąłem mu w ucho. – Pójdziemy na dziewczynki?
– Ziewsynki? – Ucieszył się – Iźmy!
Poderwał się z miejsca, ale musiałem go podtrzymać, by nie upadł na stół. Samemu stołowi nic by, co prawda, nie zrobił, bo właściciel rozsądnie poprzybijał wszystkie nogi do podłogi, ale nie chciałem ryzykować, że zwrócimy uwagę innych biesiadujących. Choć w tej gospodzie trzeba by chyba było wprowadzić do izby słonia, aby wzbudzić czyjekolwiek zainteresowanie.
Jakoś przedostaliśmy się do wyjścia, a ja musiałem nie tylko rozpychać się w tłumie, ale i holować za sobą Pimkego, którego nogi ciągle nie chciały nadążyć za resztą ciała. Wreszcie wyszliśmy za próg, na świeże powietrze. Jeśli, oczywiście, świeżym powietrzem można było nazwać panujący na dziedzińcu smród moczu oraz kału, gdyż goście załatwiali fizjologiczne potrzeby tuż za progiem.
– Ziewsynki, ziewsynki, iziemy na ziewsynki – pochwalił się Pimke przechodzącym obok mężczyznom.
Rudobrody chudzielec o lisiej twarzy i nadspodziewanie trzeźwych oczach obrócił się w naszą stronę.
– A to może z nami? – zaproponował przymilnie. – Znam taki jeden miły domek…
– Ruszaj, bracie, w swoją stronę – powiedziałem zimnym tonem – jeśli nie chcesz kłopotów.
Sięgnął do pasa, najwyraźniej po nóż, ale spojrzał mi przedtem w oczy i coś w moim wzroku musiało go zastanowić. Cofnął się o krok.
– Niech idą – rzucił do swoich kompanów, którzy już zaczęli się nami interesować.
Uśmiechnąłem się do niego półgębkiem, bo lubiłem ludzi, u których instynkt samozachowawczy odzywał się w stosownej chwili i brał górę nad ambicjami. Poza tym nie miałem ochoty zostawiać za sobą trupów, gdyż Pan nie obdarzył mnie zdolnościami i siłą, bym używał ich w karczemnych bójkach. Jednak, tak czy inaczej, Alois Pimke nie nadawał się do niczego poza plątaniem pod nogami, przewracaniem w błoto i mamrotaniem: „zie te ziewcynki, Jorguś?” Postanowiłem więc dotaszczyć go do gospody „Pod Bykiem i Ogierem”. Oczywiście nie zamierzałem się z nim dzielić mą skromną izbą, gdyż mimo iż jestem naturą dość wielkoduszną, uznałbym to za objaw nadmiernego miłosierdzia. Liczyłem jednak, że Korfis zamknie Aloisa w składziku albo piwnicy, gdzie będę mógł spokojnie przesłuchać go następnego dnia, kiedy już trochę przetrzeźwieje.
* * *
Korfis nie był zachwycony, kiedy zmusiłem go do zamienienia składziku w celę dla Pimkego. Burczał coś w rodzaju: „mało macie lochów w Inkwizytorium, żeby zabierać jeszcze moją piwnicę?”, ale puszczałem jego zgryźliwości mimo uszu. Do pomieszczenia zszedłem dopiero koło południa następnego dnia, gdyż chciałem odespać uciążliwy wieczór. Zresztą Alois Pimke spał również, przytulony do kilku desek, i zauważyłem, że jest to człowiek mający pewne szczęście, gdyż moim zdaniem tylko temu właśnie szczęściu zawdzięczał fakt, że nie wykłuł sobie oka o któryś z wystających gwoździ. Oczywiście, szczęście mogło się od niego szybko odwrócić, jeśli odpowiedzi, których udzieli na moje pytania, nie będą ze wszech miar zadowalające.
Postawiłem świecznik na pustej beczce po oliwie (składzik, co prawda, miał maleńkie okna sięgające tuż nad powierzchnię gruntu, ale zostały one pieczołowicie zabite deskami) i obudziłem Pimkego kopniakiem pod żebra. Jęknął i zatrzepotał powiekami. Potem skulił się i zachrapał. Na szczęście, przewidując podobny rozwój wypadków, przydźwigałem ze sobą wiadro zimnej, studziennej wody, a teraz chlusnąłem całą jego zawartość na Aloisa. Wrzasnął i poderwał się na równe nogi, rozdzierając sobie przy okazji policzek o sterczący z desek gwóźdź. Cóż, jednak nie miał tyle szczęścia, jak sądziłem.
– Cco jest?! – wrzasnął i potoczył wokół nieprzytomnym spojrzeniem, które w końcu sięgnęło i mnie. – Ja cię, kurwa, zaraz… – dodał wściekle, kiedy zobaczył wiadro w moich dłoniach, więc domyślił się, że to właśnie ja byłem sprawcą jego chłodnej kąpieli.
Kopnąłem go pod prawe kolano, a kiedy nogi się pod nim załamały, dołożyłem solidnego kopniaka w brzuch. Jęknął i narzygał sobie na buty.
– Fe – powiedziałem. – Jak można tak się zachowywać w gościnie?
Odpełznął tak daleko, jak tylko mógł odpełznąć, aby znaleźć się najdalej ode mnie. Po rozszarpanym gwoździem policzku spływała mu krew.
– Alois Pimke, nieprawdaż? – zapytałem.
– Nie – odparł wściekłym tonem. – Nie znam żadnego Pimke! Jestem Tobias Schule, łajdaku!
Człowiek o wyczulonym słuchu i mający doświadczenie w prowadzeniu przesłuchań nie mógł nie zauważyć, że po słowie „jestem” nastąpiła ledwo wyczuwalna chwila wahania, jakby mój rozmówca nie mógł sobie przypomnieć swojego nazwiska. Postąpiłem więc krok i nadepnąłem mu na dłoń, którą się podpierał. Przekręciłem się na obcasie, a wycie Pimkego zagłuszyło chrupot łamanych kostek. Zszedłem z jego ręki, a on rozpłakał się i zaczął tulić dłoń do piersi.
– Bydlę! Połamałeś mi palce! – wychlipał.
– Alois Pimke, nieprawdaż? – powtórzyłem.
– Tak, tak, Pimke, ty kurwi synu! Czego chcesz ode mnie? Co, ja ci piniondze winnym, czy co?
Kucnąłem przy nim, a on niemal starał się wleźć pomiędzy ciasno zsunięte beczki. Rzecz jasna, nie udało mu się to.
– Alois, ustalimy teraz pewne zasady – powiedziałem spokojnie. – Ja zadaję pytania, a ty na nie odpowiadasz, starając się jednocześnie nie obrażać Boga bluźnierstwami. Jeżeli nie będziesz stosował się do tych zasad, połamię ci drugą dłoń. A potem zajmę się innymi delikatnymi częściami twojego ciała. Natomiast jak będziesz grzeczny, wyjdziesz stąd i wyleczysz kaca winem. Rozumiemy się?
Wpatrywał się we mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami i w milczeniu, ale gorliwie, pokiwał głową. Zabawne, lecz wydawało mi się, że jego strach sięgnął zenitu, kiedy powiedziałem, aby nie obrażał Boga. Czyżby świtało mu już w zapijaczonej głowie, z kim ma do czynienia?
– Dobrze, że się zgadzamy w tej mierze – rzekłem serdecznym tonem. – Chciałbym również, abyś odpowiadał na moje pytania zgodnie z prawdą, gdyż zauważ, że Pismo, ustami świętego Jana, w swej mądrości mówi: Nie znam większej radości nad tę, kiedy słyszę, że dzieci moje postępują zgodnie z prawdą. Hm?
– Tak, tak, tak – wychrypiał.
– Znasz niejakiego Johanna Schwimmera?
– Znam, panie, ale co to za znanie, ledwo my czasem…
– Dość! – Uniosłem dłoń, a on wgapił się w nią z twarzą wykrzywioną lękiem. – Powódź może być równie nieznośna, jak susza, drogi Aloisie.
Po głupkowatym wyrazie jego twarzy poznałem, że nie zrozumiał i nie docenił mojej lekkiej, zabawnej i jakże celnej metafory.
– Nie gadaj tyle, tylko odpowiadaj ściśle na pytania, rozumiemy się? No! Ile ci dał Schwimmer za pomoc w porwaniu Ilony Loebe?
– Nie! – wrzasnął i teraz był naprawdę, ale to naprawdę przerażony. – To nie ja, panie, przysingam na głowy mych dzieciaczków!
– A ile ich masz?
– Troje, panie, troje i żunkę chorą… – urwał, bo widocznie przypomniał sobie, co mówiłem na temat nadmiernego gadania.
Zabawne, oni zawsze mają troje dzieci. Czy to jakaś magia, czy co?
– Mam ci połamać drugą rękę? – spytałem.