Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Westchnąłem i usiadłem tak, jak mnie prosił, gdyż nie miałem planów na dzisiejsze popołudnie, a upicie się w towarzystwie Rittera oraz zabawa z dziwkami nie wydawały się najgorszym pomysłem na nieciekawie zapowiadający się wieczór. Co prawda w domu mojej ulubionej Tamili miałem już dość nieprzyzwoicie wysoki dług, ale liczyłem na to, że nie będzie się opierała przed dopisaniem do rachunku kolejnej sumy. Zwłaszcza, że przecież zawsze w końcu spłacałem długi. Doskonale wiedziała o tym Lonna – poprzedniczka Tamili – chociaż z uwagi na pewne pożałowania godne wypadki, od dawna już nie miała z kim dzielić się tą wiedzą.

* * *

Zapewne mógłbym mieszkać w bardziej wykwintnej kwaterze. W końcu obecność inkwizytora jest dla każdego właściciela gospody również pewnym zabezpieczeniem. Ot, zapewnieniem nieco większej szansy, że goście nie pozarzynają się nawzajem albo nie zrujnują samego domu. Oczywiście pod warunkiem, że będą na tyle trzeźwi, by jeszcze czegokolwiek i kogokolwiek się bać. Ale jakoś przyzwyczaiłem się do karczmy „Pod Bykiem i Ogierem” oraz jej właściciela – Korfisa, z którym mieliśmy niegdyś nieprzyjemność uczestniczyć w bitwie pod Schengen. Zresztą uciekanie po lasach i bagnach ciężko nazwać bitwą, gdyż jedyne, co pamiętam z tej zawieruchy, to wyłaniającą się z mgły cesarską ciężką kawalerię. A potem już tylko uciekaliśmy. I mimo że były to dawne dzieje, jednak my, którzy przeżyliśmy tę rzeź, darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem. Nie raz i nie dwa właściciele innych zajazdów proponowali mi pokój, ale jakoś nie miałem serca wyprowadzać się od Korfisa. Co prawda miał zwyczaj chrzczenia wina (i tak dla waszego uniżonego sługi proporcje wody i trunku były nieco bardziej strawne) oraz dopominania się o zaległe rachunki, ale jakoś jednak znajdowaliśmy wspólny język.

Tego popołudnia leżałem na łóżku i czytałem właśnie ostatni pamflet wydany przez mistrza Maktoberta, w którym to pamflecie naigrawano się z pewnej nie słynącej z surowych obyczajów, a dobrze urodzonej i majętnej damy, przyłapanej z gachem. Podobno pamflet został wydany na koszt męża owej kobiety i pomyślałem sobie, że ludzie znajdują przedziwne sposoby, aby wszystkim wokół donieść o własnej hańbie. Lekturę przerwało mi skrzypnięcie schodka prowadzącego do pokoju, a zaraz potem, zgodnie z przewidywaniami, usłyszałem szybkie i głośne stukanie.

– Wejść – rozkazałem i odłożyłem książkę na podłogę. Z satysfakcją, bo udało mi się zabić spacerującego w szparze pomiędzy deskami wyjątkowo dorodnego karalucha.

Drzwi zaskrzypiały (pomyślałem, że będę musiał kazać Korfisowi, by naoliwił zawiasy) i do środka wszedł mężczyzna, którego twarz wydała mi się znajoma. Nie mam, niestety, niezwykłej pamięci mego przyjaciela Kostucha, a być może również suto zakrapiana poprzedniego dnia kolacja pozbawiła mnie właściwej bystrości spojrzenia oraz zdolności kojarzenia faktów.

Przybysz był starszym, otyłym mężczyzną, ubranym w czarny, haftowany złotem kaftan, a na tłustych palcach ujrzałem szczególnie ponętnie błyszczące pierścienie. Twarz okalała mu przystrzyżona w kwadrat broda i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że właśnie ta broda mnie zmyliła. Bowiem kiedy widziałem go niespełna miesiąc wcześniej, miał gładko wygolone policzki. Stał przede mną nikt inny jak ojciec pięknej Ilony – Ulrick Loebe. Czego mógł szukać bogaty kupiec w kwaterze skromnego inkwizytora? Ha, tego, czego jemu podobni zawsze szukają! Rozwiązania kłopotów, w które najczęściej wpędziła ich własna głupota. Ciekaw byłem, czy mam rację i tym razem.

– Witajcie, panie Loebe – powiedziałem uprzejmie, ale nie podniosłem się z łóżka. – Siadajcie na zydlu.

Parsknął, widać nienawykły do takich powitań, i podejrzliwie przyjrzał się zydlowi, którego jedną nogę zastępował stos książek wydrukowanych przez mistrza Maktoberta. W końcu usadowił się ostrożnie.

– Co was sprowadza? – zagadnąłem tonem przyjacielskiej pogawędki. – Czym mogę wam usłużyć?

Oparł pięści na kolanach i pochylił się w moją stronę. Dostrzegłem, że ma spoconą, zaczerwienioną twarz, i nie była to chyba tylko wina panującego w Hezie upału, ale również gorączki.

– Poznaliście moją córkę, nieprawdaż?

– Zachwycająca młoda dama – odparłem. – I pozwolę sobie również powiedzieć: obdarzona niezwykłym talentem.

– Diabli tam talent! – niemal ryknął i huknął pięściami w kolana. Wyszczerzył zęby, jakby chciał mnie za chwilę ugryźć. Otarłem policzek, gdyż kropelki jego śliny doleciały do mojej twarzy. – Nieszczęście tylko!

– Cóż się stało? – Poprawiłem się na poduszce, bo opowieść zapowiadała się na interesującą, skoro dotyczyła pięknej Ilony.

– Porwali ją – wydusił z siebie czerwony, jakby za chwilę miał paść na uderzenie krwi do mózgu. – Ten przygłup Schwimmer i jego kompani. Wyobrażacie sobie? Porwali ją!

– Och – rzekłem, nawet nie za bardzo zdumiony, gdyż Schwimmer wyglądał na zaczadziałego z miłości, a tacy ludzie decydują się często na wysoce nierozważne kroki. – Ufam, że powiadomiliście ludzi burgrabiego?

– Panie Madderdin, czy uważa mnie pan za idiotę? – zasyczał. – Oczywiście, że zawiadomiłem burgrabiego, milicje cechowe oraz… – urwał na chwilę, jakby zastanawiał się, jakich użyć słów -…innych ludzi. Takich, którzy wiedzą, co się dzieje w mieście…

Domyśliłem się, że w ostatniej części zdania miał na myśli tongi – niezwykle groźny, ale świetnie zorganizowany cech przestępczy. Musiał być naprawdę zdesperowany, gdyż zaciąganie długów u tongów nie należało do zajęć bezpiecznych, jakkolwiek bogatym czy znaczącym człowiekiem by się nie było.

– I co?

– I co, i co… – powtórzył za mną wściekłym głosem. – I nic! Jak kamień w wodę.

– Czego oczekujecie ode mnie? – spytałem. – Przecież musicie wiedzieć, że taka sprawa nie mieści się w gestii Inkwizytorium.

– Panie Madderdin. – Sięgnął za pas, wyciągnął stamtąd pękaty mieszek i z brzękiem rzucił go na blat.

Zastanawiałem się, czy mieszek ten spęczniał od godnych pożałowania miedziaków, miłego oczom srebra, czy też ślicznego, ciężkiego złota. Wiedziałem, że niedługo sam się o tym przekonam.

– Mówmy szczerze – ciągnął. – Wiem, że jest pan przyjacielem przyjaciół i pomaga czasami ludziom znajdującym się w kłopocie. Sowicie zapłacę, jeśli sprowadzi pan moją córkę. – Czy uwierzycie, mili moi, że oczy mu się zaszkliły? – Nietkniętą i zdrową.

– Nietkniętą? – mruknąłem. – To już ode mnie nie zależy. – Spojrzał na mnie, jakby chciał mnie uderzyć i doszedłem do wniosku, że ma hyzia na punkcie cnoty córki. – Ale bądźmy szczerzy, jak powiedzieliście. Skoro wykorzystujecie do poszukiwań ludzi miasta, to ja na nic wam się nie przydam.

– Ludzi miasta? – Niemal się przestraszył. – Mówicie o tongach? – Obniżył głos, jakby bał się, że ktoś nas podsłucha. – Nie, nie, nie to miałem na myśli. To obosieczny miecz, panie Madderdin. Kto wie o tym lepiej niż kupcy…

No cóż, chwaliło mu się, że przynajmniej zachowywał odrobinę zdrowego rozsądku.

– Sądziłem, że jako człowiek, który zna tę – zgrzytnął zębami – aktorską hołotę, natraficie na jakieś ślady.

– Czy Ritter jest w to zamieszany? – zapytałem. Lubiłem Heinza Rittera i nie byłbym zadowolony, doprowadzając go na szafot. Zresztą, gdyby dziewczynie nie stała się żadna krzywda, pewnie jakoś by się wyślizgał z kabały.

– Nie sądzę. – Pokręcił głową, ale z takim wyrazem twarzy, jakby ciężko mu przychodziło pogodzenie się z myślą, iż któryś z aktorów może nie mieć udziału w nieszczęściu, jakie go spotkało. – To ten dureń Schwimmer.

– Sam?

– Jacyś z nim byli. – Wzruszył ramionami tak mocno, aż podskoczyło mu tłuste podgardle. – Widzicie, panie Madderdin, musiałem wyjechać w interesach i przykazałem dwóm zaufanym oraz służce czuwać nad Iloną noc i dzień. Aleee – machnął dłonią, a słońce przeciskające się przez okiennice zalśniło w kolorowych oczkach jego pierścieni – Schwimmer i jego łajdacy poturbowali wszystkich, a moje słoneczko… moją przyszłość… porwali… Bóg tylko jeden wie, jak straszne rzeczy jej zrobili!

8
{"b":"100542","o":1}