Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Którym to naukom dobitnie dał wyraz, schodząc z krzyża z mieczem w dłoniach – zakpił demonolog.

– Lecz wcześniej dał się pojmać, biczować oraz ukrzyżować – rzekłem spokojnie. – Ale przecież nie przyszliście tu rozprawiać o teologii, doktorze, prawda? Zwłaszcza że w człowieku tak rażąco skromnej wiedzy jak moja, nie zyskalibyście interesującego rozmówcy.

– Też prawda – mruknął i odszedł od nas, stając przy oknie o szerokim, kamiennym parapecie.

Neuschalkowi przyniesiono posiłek: chleb, zimne mięso oraz dzban wody. Skrzywił się teatralnie, ale potem zaczął się w milczeniu posilać, cały czas stojąc przy kamiennym parapecie, na którym położono tacę. Wreszcie, a było to już dość długi czas po tym, jak demonolog przełknął ostatni kęs, do komnaty wszedł młody mnich.

– Rada się zebrała – obwieścił cicho. – I prosi was, doktorze Neuschalk, was, ojcze Bonawenturo, oraz was, mistrzu Madderdin. Zechciejcie udać się za mną.

– Wreszcie – mruknął czarnoksiężnik.

Podszedł w naszą stronę, przeczyszczając szpary między zębami głośnym cmokaniem.

– Na obiad przygotujcie coś bardziej strawnego – rzekł.

Prowadzeni przez młodego zakonnika, ruszyliśmy najpierw korytarzem, później ciągnącymi się nad ogrodem krużgankami, a potem znowu kolejnym korytarzem do tej części zamku, gdzie oczekiwała nas Rada Klasztoru Amszilas. Sala, do której weszliśmy, była ogromna, o łukowych sklepieniach, podpartych kamiennymi kolumnami, tak grubymi, że męskie ramiona nie byłyby w stanie ich objąć. Sala dzieliła się na dwie części, a ta druga część – położona najdalej od dwuskrzydłych drzwi – znajdowała się na podwyższeniu, do którego prowadziły szerokie schody. Tam właśnie, przy prostokątnym stole, na krzesłach z rzeźbionymi oparciami, siedziało dwunastu mnichów. Widziałem ich dłonie niemal ukryte w szerokich rękawach habitów i położone na blacie. Nie widziałem natomiast ocienionych kapturami twarzy, jednak mogłem się domyślać, że klasztor Amszilas dobrał tych ludzi ze szczególną pieczołowitością. W rozleglejszej części komnaty, przy ścianach, stali tylko służebni mnisi, z pochylonymi głęboko głowami i jakby zatopieni w żarliwej modlitwie.

– Pozwólcie, panie – odezwał się cicho prowadzący nas brat. – Rada czeka na was.

– Patrzcie uważnie. – Zwrócił się do mnie Neuschalk pyszałkowatym tonem. – Gdyż niedługo będziecie świadkiem triumfu niezłomnej wiedzy oraz nieujarzmionej woli.

– Tak i ja to sobie wyobrażam – odparłem, chyląc lekko głowę.

– No, chodźmy. – Czarnoksiężnik pstryknął palcami na młodego mnicha, którego usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie.

Ruszyli w stronę podwyższenia. Demonolog szybkim i pewnym krokiem, młody brat tuż za jego plecami. Neuschalk wszedł po schodach, ale nawet nie odsunął przeznaczonego dlań krzesła, postawionego u szczytu stołu. Rozłożył nagle ramiona i krzyknął coś potężnym głosem. Jego postać, przypominająca teraz wielkiego, czarnego ptaka o rozpostartych skrzydłach, zdawała się rosnąć pod samo sklepienie. I nim zdołałem cokolwiek pomyśleć lub uczynić, z ciała Neuschalka trysnęły strumienie ognia. W jednej chwili dwunastu mnichów oraz brat-przewodnik demonologa zostali spopieleni na proch. Nie zostało nic. Nawet resztki kości lub strzępy szat. Żar był tak ogromny, iż poczułem, jak owiewa mnie palące tchnienie, i z trudem powstrzymując jęk, zasłoniłem twarz. Niemniej i tak miałem wrażenie, że skóra za chwilę zejdzie mi płatami z policzków, czoła i nosa.

Ale wtedy mnisi służebni, stojący dotąd pokornie przy ścianach, unieśli głowy i zgodnym chórem, podnosząc nad głowy ramiona, wykrzyczeli słowa, których sensu ani znaczenia nie byłem w stanie pojąć, lecz które niosły tak wielką moc, że upadłem na ziemię, widząc, jak z moich nozdrzy buchają fontanny krwi. Próbowałem się zebrać z klęczek, ale wydawało mi się, że na moim grzbiecie wyrósł przygniatający do posadzki ciężar. Jedyne, co mogłem zrobić, to patrzeć. A nie sądzę, by wielu żyjących widziało kiedykolwiek pokaz niczym nieskalanej, przeczystej mocy, którego miałem okazję oraz łaskę być świadkiem.

Oto wszyscy mnisi służebni (dopiero teraz dostrzegłem, iż tak naprawdę był wśród nich opat) pojaśnieli niczym otoczeni świętą aurą, a ich buroszare habity stały się bielsze nad śnieg. Z palców wyciągniętych w stronę istoty, będącej nie tak dawno temu Casimirusem Neuschalkiem, wytrysnęły srebrne smugi i otoczyły ją gorejącym płomieniem. Jednak żaru tegoż płomienia nie czułem na skórze, a wręcz przeciwnie: zdawał się on gasić oraz tłumić żar bijący z potwora o czarnych skrzydłach. Ten wrzasnął boleściwym głosem i odwrócił się w stronę mnichów. Jego twarz zachowała jeszcze wspomnienie rysów doktora teologii, lecz widziałem już, jak rodzi się inne oblicze. Smagła, skażona czystym okrucieństwem twarz o czarnych, poplątanych włosach. Lecz nie ta twarz była najstraszliwsza, choć rozjarzone blaskiem oczy zdawały się ziać nienawiścią. Najstraszliwsze było, iż ujrzałem, że z ramion demonologa wyrastają dwa czarne węże, o głowach wielkości ludzkich pięści. Węże te syczały przeraźliwie, a ich długie rozdwojone języki i ociekające jadem ostre kły widziałem aż nadto wyraźnie, niżbym sobie tego mógł życzyć.

Potwór próbował wyrwać się z otaczających go srebrzystobłękitnych płomieni, ale potężne skrzydła tylko bezradnie młóciły powietrze. Doskonale widziałem, że istota, która do niedawna przybierała kształt Neuschalka, usiłuje zrobić choć krok, lecz strumień świętego ognia był zbyt potężny, by dała radę się ruszyć. I słyszałem tylko wciąż potężniejący ryk, teraz pełen już nie tylko bezbrzeżnej wściekłości, ale również żalu oraz bólu.

– Boże mój – szepnąłem sam do siebie, gdyż nie sądziłem, by ktokolwiek mógł mnie usłyszeć w tym wciąż narastającym hałasie.

Nagle płomienie, otaczające demona przypominającymi błyskawice jęzorami, ukształtowały się w wielką kulę. W tym samym momencie zauważyłem, że jeden z mnichów chwycił się za pierś i z twarzą wykrzywioną grymasem bólu upadł na posadzkę. Następny zatoczył się na ścianę, a iskry skrzące się z jego palców przygasły. Jednak demon został złapany w pułapkę. Tłukł się bezsilnie wewnątrz świetlistej kuli, a węże miotały się z rozdziawionymi paszczami. Teraz twarz potwora w niczym nie przypominała już twarzy Casimirusa Neuschalka. Było to brodate, ciemne, jakby spalone słońcem, oblicze. Pośrodku twarzy wyrastał zakrzywiony nos, a zmierzwione, gęste włosy opadały aż na ramiona. Nagle pałające mrocznym blaskiem oczy spojrzały wprost na mnie. Ten wzrok w jednej chwili spętał mnie i zniewolił. Jednocześnie poczułem, jak w moje serce i umysł wlewa się, niczym strumień wrzącego złota, tak niezwykła moc, iż pojąłem, że za moment zyskam potęgę, o jakiej nigdy nie śmiałem nawet marzyć. I wtedy ktoś potrącił mnie i podciął mi nogi. Straciłem wzrokowy kontakt z demonem, co zabolało, jakby ktoś wyrwał mi oczy z czaszki. Jęknąłem i uderzyłem czołem w posadzkę. Skuliłem się, obejmując głowę ramionami, a z moich ust, niezależnie od woli, wydobyło się żałosne, bolesne skamlenie. Ta ogromna moc była tak blisko mnie, iż jej utratę odczułem, jakby pozbawiono mnie najpiękniejszego z darów. Wtedy poczułem czyjś kojący dotyk na ramieniu i ból zaczął zanikać, aż w końcu się rozwiał. Spojrzałem. Tuż przy moim boku klęczał opat i, z przymkniętymi oczami, bezgłośnie odmawiał modlitwę. Kiedy skończył, uniósł powieki i wstał, korzystając z pomocy jednego z mnichów.

– Niemal go miał. – Usłyszałem czyjś szept spod ściany, ale nie miałem sił, by odwrócić głowę.

Podpierając się dłońmi, wstałem i zatoczyłem się w stronę opata. Ktoś mnie podtrzymał.

– Nie spodziewałeś się nas tutaj, Mordimerze, prawda? – zapytał opat bez uśmiechu.

Miał zmęczoną twarz i zauważyłem również, że lekko drżą mu ramiona. Walka z demonem musiała potężnie nadszarpnąć siły jego i wszystkich braci z Rady. Wiedziałem również, że wydobył mnie z otchłani, do której zmierzałem, kiedy nieopatrznie skrzyżowałem spojrzenia z demonem.

60
{"b":"100542","o":1}