– Nie, ojcze – odparłem, pochylając głowę. – I przyznam, że, widząc, jak płomienie popielą ciała czcigodnych mnichów, pomyślałem, że wszystko już stracone…
– Człowieku małej wiary! – przerwał mi opat, ale tym razem na jego bladych wargach pojawił się cień uśmiechu. – To nie byli nasi ukochani współbracia, lecz przebrani w ich szaty więźniowie. Straciliśmy w ogniu demona dwunastu zatwardziałych heretyków oraz czarnoksiężników… Niewielka strata…
– Ach tak… – powiedziałem tylko, gdyż zadziwiły mnie zarówno przebiegłość opata, jak i szybkość, z jaką zdołano przeprowadzić maskaradę.
– Tylko brat Albert weseli się już w Królestwie Niebieskim, świeć Panie nad jego duszą – wtrącił stary mnich stojący obok opata.
Domyśliłem się, że mówi o młodym bracie będącym naszym przewodnikiem, i również się przeżegnałem, choć byłem tak osłabiony, że moja ręka z trudem usłuchała płynącego z umysłu rozkazu.
– Wiedział, że idzie na śmierć, i poddał się ochotnie woli Pańskiej – rzekł uroczyście opat. – Wspomnijcie wszak, że Pismo mówi: Większej nad tę miłości żaden nie ma, aby kto duszę swą położył za przyjacioły swoje.
Pomyślałem, że demon ukryty w Neuschalku, czy też raczej demon, który przybrał postać doktora teologii, był niczym brander wysłany, by zniszczyć wrogą flotę. Ale potem uzmysłowiłem sobie, że przecież straszliwy i porażający zmysły atak demona nie zaszkodził w niczym jemu samemu. A więc nie był on tajną bronią, desperatem wysłanym w samobójczej misji, narzędziem pozbawionym inteligencji oraz woli przetrwania. Jego zadanie polegało na zabiciu świątobliwych mnichów i wykorzystaniu ich śmierci w jemu tylko wiadomych celach.
– No cóż – powiedział opat z lekkim westchnieniem. – Dziękujmy Panu, że z próby, której raczył nas poddać, wyszliśmy nie tylko bez szwanku, ale i silniejsi niż kiedykolwiek.
Przez chwilę w komnacie panowała cisza, a zarówno ja, jak i towarzyszący mi mnisi pogrążyliśmy się w modlitwie oraz pobożnych rozmyślaniach. Pomyślałem sobie, że cuda zdziałałby teraz łyk gorzałki, ale ponieważ prośba o tego rodzaju przysługę wydawała mi się mocno niestosowna, więc zmilczałem.
– Opowiedz nam wszystko, co wiesz i co widziałeś, Mordimerze – rozkazał opat.
Nie ukrywając niczego, przedstawiłem całą historię, tak jak ją zapamiętałem, od czasu spotkania z Neuschalkiem w kościele w Gorlitz, aż do przybycia pod bramy klasztoru. W trakcie opowieści wyjąłem zza pazuchy złomek strzały i wręczyłem go opatowi. Przyglądał się długo runicznemu drzewcu, po czym westchnął i podał je stojącemu za nim mnichowi.
– Kiedy domyśliłeś się, kim jest nasz gość, Mordimerze? – Zwrócił na mnie spojrzenie przenikliwych, jasnoniebieskich oczu.
– Nie wiem, kim jest czy kim był, ale z całą pewnością nie Casimirusem Neuschalkiem, czarnoksiężnikiem i doktorem teologii. To odgadłem niemal natychmiast – odparłem, starając się przezwyciężyć sztywność języka.
– A skąd ta wiedza? – Stojący niemal naprzeciwko mnie stary mnich zmrużył oczy i przyglądał mi się badawczo.
Przełknąłem ślinę i postanowiłem skupić myśli.
– Po pierwsze, demon nazywający siebie Belizariuszem. Cała rzecz wydała mi się podejrzana, gdyż nadto przypominała ludowe opowieści. Zadufany w sobie mędrek, wypowiadający głupawe życzenie, które obraca się przeciw niemu lub z którego nie ma żadnego pożytku… To było za grubymi nićmi szyte. A demon nazywający siebie Belizariuszem… – Pokręciłem głową i syknąłem, gdyż ruch ten wywołał łupnięcie w głębi czaszki. – W jego ofercie było zbyt mało finezji, jak na tak potężną istotę. Tak jakby, w rzeczy samej, pragnął, bym przypadkiem nie przyjął propozycji. Zacząłem podejrzewać, iż jest w zmowie z Neuschalkiem, ale sądząc po tym, co widzę teraz – kątem oka zerknąłem na postać uwięzioną w świetlistej kuli – ośmielam się przypuszczać, że był to jego demon służebny… Poza tym z pełną pokorą przyznaję, iż zdziwiła mnie nadmierna łatwość, z jaką zrezygnował z ataku na mnie.
– Pokora to godna szacunku. – Skinął głową mnich. – A dalej?
– Lęk przed tym kimś, kto nas ścigał. Prawdziwa, wyczuwalna w każdym calu groza. Z całą pewnością nie bał się tak ani demona, ani tym bardziej wizyty w waszym prześwietnym klasztorze. Musiałem więc zadać sobie pytanie: kim jest ślepa kobieta, która nas tropiła, i co oznaczają symbole na grocie, który omal nie zabił Neuschalka? Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że być może ona jest powodem, dla którego szukał mojej pomocy. Ona, a nie Belizariusz…
– Strzała z łuku nie zabiłaby go – przerwał mi mnich. – Gdyż unicestwienie tego stwora ciemności jest ponad siły zwyczajnych ludzi czy broni przez nich stworzonej. Niewątpliwie jednak grot, dzięki zaklętej w nim mocy, dotkliwie by go poranił oraz pozbawił sił. A rana ta pokrzyżowałaby jego dalsze plany. Jeszcze coś?
– Sposób, w jaki Neuschalk powstrzymał stworzoną z wody istotę – odparłem. – Musiał użyć prawdziwych mocy, by wywołać w tak krótkim czasie tak silny płomień. Nie słyszałem o czarnoksiężniku, który w jednej chwili, bez wcześniejszych przygotowań, zdołałby osiągnąć tak imponujący efekt. Wtedy już poznałem, że mam do czynienia z kimś innym niż ze zwykłym demonologiem. Jednak nie przypuszczałem… – Zwróciłem wzrok na kupki popiołu pozostałe po trzynastu mężczyznach i na uwięzione w świetlistej kuli ciało demona.
– Że jest tak potężny? – poddał mnich.
– Ano właśnie. – Skinąłem głową. – Zdumiewające.
– Istotnie zdumiewające – wtrącił opat, przypatrując się wyrastającym z ramion demona wężom, które wściekle tłukły łbami o świetlistą zaporę. – Zważywszy na to, kim jest i skąd pochodzi.
Nie odezwałem się ani słowem, gdyż w klasztorze Amszilas nie zadaje się pytań, jeśli cię o to nie proszą. Wiedziałem, iż dowiem się wszystkiego, jeśli taka będzie wola mnichów.
– To Ażi Dahaka, zwany inaczej Zahhakiem, dawny król Persji. Pozwolił, by demon Iblis ucałował jego ramiona, a wtedy z ramion tych wyrosły dwa jadowite węże, które właśnie widzisz – rzekł opat, patrząc wprost na mnie.
Nawet drgnięciem powieki nie dałem poznać, jak bardzo zdumiały mnie wypowiedziane przez niego słowa. Szczerze mówiąc, gdybym usłyszał je z innych ust, wziąłbym mego rozmówcę za szaleńca. Węże, jakby słysząc, że o nich mowa (chociaż nie sądziłem, by było to możliwe), uderzyły w barierę ze zdwojoną siłą, wysuwając rozwidlone, długie języki. Zza świetlistej ściany nie dobiegały żadne dźwięki, ale wyobrażałem sobie wściekły syk, który musiał towarzyszyć uderzeniom.
– Ażi Dahaka próbował zwalczyć to, co początkowo uważał za chorobę, a Iblis, tym razem w postaci uczonego lekarza, podsunął mu myśl o odrażającej kuracji. Każdego dnia zabijano dwóch chłopców i ich mózgami karmiono owe węże. Taaak. – Opat machnął dłonią w stronę pogrążonego w letargu ciała. – Taka jest jego historia. Z króla stał się tyranem, z tyrana demonem. Na tyle potężnym, że nawet my nie byliśmy w stanie rozpoznać jego natury, zanim nie postanowił ukazać się w swej prawdziwej postaci…
– Wydawało mi się jednak, dostojny ojcze – wtrącił stary mnich – że Ażi Dahaka został uwięziony i, skuty nierozerwalnymi łańcuchami, ma czekać na dzień Sądu.
– Jak widać, już nie – westchnął opat. – Ale wiemy też od naszego zacnego Mordimera, że wysłano za nim Łowczynię. Szkoda, że zginęła…
Domyśliłem się, oczywiście, że mówi o ślepej kobiecie dysponującej niezwykłą mocą, którą zabiłem, kiedy stanęła na mojej drodze.
– Wybacz, święty ojcze – zwróciłem się do opata. – Ale czy nauka Kościoła nie uczy nas, że nie ma demonów rzymskich, perskich, egipskich lub walijskich, lecz wszystkie one są różnymi postaciami tych samych wrogich nam istot? A ludzie, w zależności od kraju, w którym żyją, inaczej sobie wyobrażają i inaczej nazywają byty, będące tak naprawdę emanacją potępionych aniołów, wywodzących się od samego szatana?
– Ha – parsknął stary mnich. – Tego ich teraz uczą w Inkwizytorium…
– I dobrze – odparł dobitnie opat. – Bo taka jest właśnie oficjalna nauka Kościoła i nie jesteśmy tu po to, by ją podważać…