Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie czas na żarty, bracie – powiedziałem poważnym tonem. – To sprawa niecierpiąca zwłoki. Przybywam z zacnym towarzyszem, potrzebującym wsparcia mądrych braci.

Wypowiadając te słowa, użyłem kodu znanego jedynie inkwizytorom. Kodu, który należało stosować tylko w palącej potrzebie. „Zacny towarzysz” w tym wypadku oznaczał nadzwyczaj niebezpiecznego człowieka, a „wsparcie mądrych braci” nakazywało przedsięwziąć daleko idące środki bezpieczeństwa. Miałem nadzieję, że Neuschalk nie rozumie właściwego sensu tych sformułowań. Zresztą furtian również nie dał znać po sobie, że słowa te znaczyły dla niego cokolwiek innego.

– Wszyscy młodzi jesteście i pochopni – zamruczał. – „Otwórz”, „zamknij”, mówicie, a ty się tu, człowieku, biedź z korbą i kołowrotem. Późno już, przyjdźcie rano…

– Stanowczo nalegam, bracie – rzekłem, podnosząc głos. – Gdyż sprawa, z którą przybywam, jest pilna i wielkiej wagi.

– Wszystkim wam się tak wydaje – westchnął. – Pilna, wielkiej wagi – powtórzył za mną, ironicznie akcentując te słowa. – Żebyś ty wiedział, ile razy ja słyszałem podobne bzdury…

– No i widzicie. – Zwróciłem się do Neuschalka, który spoglądał na mury z taką miną, jakby rozważał, czy można się wspiąć po kamiennej ścianie. – Z czym musi borykać się inkwizytor?

– Ano widzę. – Wzruszył ramionami i wykrzywił się szyderczo.

– Wyświadczcie mi tę łaskę i otwórzcie bramę – powiedziałem pokorniejszym tonem, patrząc w górę.

– Może, może – mnich zamruczał tym razem, wyraźnie zadowolony z siebie. – Ale zmówisz mi tu zaraz, zuchwały chłopcze, pięć razy „Chwałę Zstąpienia”, trzy razy „Wierzę w Boga” i trzy razy „Ojcze nasz”…

– Na miecz Pana – jęknąłem, chociaż ucieszyłem się w myślach, gdyż miałem nadzieję, że furtian zrozumiał kod i teraz szuka tylko sposobu, by znaleźć czas na zawiadomienie przełożonych oraz powzięcie stosownych przygotowań.

– No już, już… – ponaglił mnie.

– Panie nasz, Ty zaniosłeś Słowo i Miecz swemu ludowi… – zacząłem.

– Głośniej! – nakazał surowo. – I ten drugi też ma się modlić!

Westchnąłem i spojrzałem przepraszającym wzrokiem w stronę Neuschalka.

– Módlcie się – szepnąłem – bo inaczej nas nie wpuszczą.

Skinął głową z ponurym grymasem i rozpoczęliśmy modlitwę jeszcze raz, wypowiadając jej słowa w miarę zgodnym chórem. Furtian przez pewien czas pomrukiwał nam do taktu, ale potem przestałem słyszeć jego głos. Starałem się wyraźnie artykułować wyrazy i mówić w miarę wolno, aby dać mu jak najwięcej czasu. I miałem nieśmiałą nadzieję, że to, co robię, ma w ogóle jakiś sens. Kiedy po raz trzeci dopowiadaliśmy: i daj nam siłę, byśmy nie wybaczali naszym winowajcom (obaj już nieco zmęczeni głośną recytacją), furtian zachichotał i wraz z nami wypowiedział słowo „Amen”.

– Teraz dobrze – rzekł wyraźnie zadowolony. – Co by tu jeszcze, hmmm? Może byście zaśpiewali „Jeruzalem, och niewierne Jeruzalem”? Bardzo lubię tę pieśń.

– Nie będę śpiewał – syknął mi Neuschalk niemal w samo ucho.

– Mogę i zaśpiewać, i zatańczyć, abyście mnie tylko wpuścili – powiedziałem zrezygnowanym tonem, znowu zadzierając głowę.

– No, dobrze. Co za dużo to niezdrowo – burknął zakonnik. – A poza tym, sądząc po barwie waszych głosów, nie miałbym specjalnej uciechy, słuchając waszego śpiewu.

Stęknął głośno, z wyraźnie udawanym wysiłkiem, i musiał pchnąć kołowrót, bo usłyszeliśmy donośne skrzypnięcie. Krata, zagradzająca nam drogę do klasztoru, drgnęła i powoli zaczęła się unosić.

– Tylko pilnujcie koni, bo jak obeżrą nam krzewy, to brat Serafin powiesi was za jaja – ostrzegł surowo furtian.

W końcu więc dostaliśmy się do Amszilas i tak jak poprzednio zastałem niemal pusty dziedziniec. Tylko jeden z młodych mnichów, nie zwracając na nas uwagi, z trudem przetaczał dużą beczkę, w której coś głośno chlupotało.

– Czekajcie – rozkazał nam odźwierny z wysokości muru.

Nie musieliśmy jednak czekać długo, gdyż rychło zobaczyłem starszego zakonnika, który szybkim krokiem sunął w naszą stronę. Kiedy podszedł, pochyliłem się niżej niż przywykłem to czynić. Jednak w klasztorze Amszilas nie należało mieć sztywnego karku i twardego kręgosłupa. Tu nigdy nie było wiadomo, kto kim tak naprawdę jest. Neuschalk nawet nie wysilił się, by skinąć głową.

– Jestem Casimirus Neuschalk, doktor teologii, profesor cesarskiego uniwersytetu i mistrz wiedzy tajemnej, którą wy nazywacie mroczną sztuką – powiedział wyniośle. – Mam wam do przekazania sprawy niezmiernej wagi, lecz stanę tylko przed Radą Klasztoru. Tak, tak, dobrze wiem, że dwunastu starych mnichów sprawuje tu rządy, i będę rozmawiał tylko z nimi.

– Czarnoksiężnik żąda, aby przyjęła go Rada Klasztoru? – powiedział brat głosem, w którym zdumienie walczyło o lepsze z oburzeniem. – Czyś postradał zmysły, człowieku? – dodał, nie negując jednak twierdzenia Neuschalka o Radzie Klasztoru, choć ja sam po raz pierwszy o takim urzędzie słyszałem.

– Właśnie tak!

– A jeśli nie? – zapytał cicho mnich

– Wtedy moja wiedza umrze wraz ze mną – powiedział, wykrzywiając się. – Gdyż przypuśćmy tylko, że mam na palcu zatruty pierścień, a drobne zranienie wystarczy, abym udał się w podróż, z której się już nie wraca. Chcesz wziąć za to odpowiedzialność, stary człowieku? A może mam truciznę w zębie? – zapytał, odwracając się w moją stronę. – Co mówię po to, Mordimerze, by odwieść cię od jakichś gwałtowniejszych uczynków…

– Nie zamierzam czynić nic bez wiedzy i zgody gospodarzy – wyjaśniłem spokojnie. – Gdyż nade wszystko potrzebujemy wsparcia mądrych braci.

– Przekażę twą prośbę, czarowniku – odparł mnich po chwili milczenia, a ja byłem pewien, iż przynajmniej on zrozumiał właściwe znaczenie mych słów. – Ale nie spodziewaj się prędkiej odpowiedzi.

– Daję wam czas do zachodu słońca – rzekł demonolog oschle. – I to moje ostatnie słowo. Tylko pod warunkiem, że przed zmierzchem przyjmie mnie Rada, podzielę się moją wiedzą. A wiedz, że dotyczy ona między innymi tego, czego tak pieczołowicie strzeżecie od wieluset lat…

Zawsze wydawało mi się, że klasztor Amszilas nie jest miejscem, w którym czarnoksiężnicy, demonolodzy i heretycy mogą żądać czegokolwiek poza doznaniem zbawiennego cierpienia. A jednak najwyraźniej czasy się zmieniały, gdyż sędziwy mnich, nie spuszczając oczu z Neuschalka, powoli skinął głową.

– Skoro taka jest ostateczna cena twych usług – odpowiedział skrzypiącym głosem – zgodzimy się na nią w pełnej pokorze.

– Ja myślę, bo i co innego możecie zrobić? – Zaśmiał się demonolog.

Byłem święcie pewien, że na mojej twarzy nie drgnął nawet mięsień. Tak samo twarz zakonnika wydawała się tylko martwą maską, wyrzeźbioną z żółtawego, zeschniętego drewna. Zerknąłem na jego dłonie, skryte do połowy nadgarstków w obfitych rękawach szarego habitu. Również nie drgnęły. No cóż, nas, pokornych funkcjonariuszy Świętego Officjum, uczy się, byśmy zachowywali spokój nawet w najbardziej upokarzających sytuacjach. W końcu jednak brat skinął na nas i poprowadził w głąb klasztoru. Po krótkiej wędrówce znaleźliśmy się w obszernej komnacie o wielkich oknach. Pod ścianami stało kilku mnichów, ale ich twarze ginęły pod obszernymi kapturami.

Neuschalk rozejrzał się po komnacie, a w jego wzroku czaiła się bezczelna kpina.

– Myślałem, że wnętrza tego klasztoru nie cechują się tak siermiężną surowością – rzekł. – Cóż, nie zabawię tu w każdym razie na tyle długo, by zdołały mi nadmiernie obmierznąć. – Westchnął z udawanym smutkiem. – Ale na razie przynieście mi jakieś śniadanie zanim zbierze się ta wasza rada.

Mnich nawet nie skinął dłonią w stronę stojących pod ścianami braci, a tylko leciuteńko zwrócił w ich stronę głowę. Natychmiast wiedzieli, co czynić, gdyż dwóch z nich ruszyło szybkim krokiem w stronę drzwi.

– Dobrze wytresowani – rzekł Neuschalk z szyderczym podziwem w głosie.

– Pokora i posłuszeństwo – powiedziałem, widząc, że mnich się nie odzywa – są zasadami przyświecającymi nam na każdym kroku, zgodnie z naukami naszego Pana.

59
{"b":"100542","o":1}