* * *
– Idzie – obwieścił Neuschalk bezbarwnym głosem.
Ja również poczułem zbliżającą się do nas mroczną moc. A więc nadchodził czas drugiej rozmowy z Belizariuszem. Ścisnąłem mocniej krucyfiks w dłoniach, a otulająca go srebrna poświata dodała mi otuchy. Demon tym razem pojawił się tak raptownie, jakby zeskoczył z gałęzi drzewa. Ot, jeszcze przed momentem widziałem poletko wydeptanej trawy i rosnącą na nim młodą brzózkę, a za chwilę w tym samym miejscu czerwony, rogaty potwór stał obok dymiącego, drewnianego kikuta.
– Jestem, inkwizytorze – zahuczał tubalnym głosem. – Przyszedłem po mojego czarownika.
– Witaj, dostojny Belizariuszu – odparłem uprzejmym tonem, nie spuszczając wzroku z bestii. – Jednak ośmielę się przypomnieć, że najpierw musimy uzgodnić cenę.
Wystawił przed siebie pazurzastą łapę, w której coś zalśniło zielonym światłem.
– Kamień druidów – rzekł. – Dotknij nim ciała, a uleczy każdą chorobę…
– A pułapka? – zapytałem. – Zresztą nie trudź się odpowiedzią. Ja znam pułapkę. Ten kamień przywróci zdrowie, wysysając życiowe siły ze znajdującego się najbliżej człowieka.
– Cóż cię może obchodzić dola innych ludzi? – spytał po chwili.
– To tylko częściowa prawda. – Nie zgodziłem się z nim. – Gdyż po cóż zostawałbym inkwizytorem, jak nie po to, by, wyrzekając się losu zwykłego człowieka, czuwać nad życiem bliźnich? Jednak nie powiedzieliśmy sobie o najrozkoszniejszym żarciku ukrytym w kamieniu druidów, prawda? – Uśmiechnąłem się samymi ustami. – Spróbuj uzdrowić nim bliską osobę, a wyssie życie z ciebie samego. Czy nie tak to właśnie działa?
– A więc nie chcesz go? – warknął.
– Twoje dary są niczym słodkie wino zatrute cykutą – powiedziałem. – Jaka jest następna propozycja?
Chciał postąpić krok naprzód, ale moc moich modlitw i mej wiary zatrzymała go w pół ruchu. Zawarczał jeszcze groźniej niż poprzednio, a z trójkątnego pyska zaczęła mu się sączyć zielonkawa ślina. Jej smród poczułem o wiele wyraźniej niżbym sobie tego życzył.
– Nadużywasz mej cierpliwości, inkwizytorze – zacharczał. – Myślałem, że moje dary sprawią ci radość.
– Inkwizytorzy są ludźmi posępnymi i niełatwo uradować ich serca – odparłem. – A wyznam ci też, że uważany jestem za najmniej wesołego z nich wszystkich. Zresztą serdecznie nad tym ubolewam…
Błyszczący kamyk zniknął z dłoni demona. Długie jak ludzki palec szpony otarły się o siebie z chrzęstem. Podejrzewałem, że Belizariusz mógłby rozedrzeć nimi na strzępy człowieka w płytowej zbroi i nawet by tego nie zauważył.
– Nie żartuj ze mnie, człowieczku! – zadudnił. Jak widać, dość szybko nauczył się rozpoznawać moje poczucie humoru.
Byłem nieludzko zmęczony pojedynkiem ze ślepą kobietą oraz wyczerpującą podróżą. Nie miałem ochoty na żadne gierki, przekomarzania i trwające godzinami zmagania z demonem. Poza tym kiełkowały we mnie (a może nawet bujnie rosły!) coraz silniejsze podejrzenia co do prawdziwej natury zachodzących wokół mnie wydarzeń. Dlatego postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Jeśli się myliłem – cóż, przyjdzie mi zapłacić wysoką cenę. Jeśli miałem rację albo jeśli mi się poszczęści – będę mógł się spokojnie wyspać. A w tej chwili wydawała mi się to perspektywa nader kusząca.
– Odejdź – powiedziałem spokojnie. – Nie masz nic, czego bym pragnął. Zostaw w spokoju czarownika i wracaj skąd przybyłeś.
Patrzył na mnie ślepiami, w których gorzały piekielne ognie i wrzały jeziora pełne krwi. Wyprostował się, rozdziawiając paszczę i rozkładając potężne ramiona.
– Cccoś ty powiedział?! – Jego głos nie brzmiał już nawet jak warkot wielkiego psa, ale jak huk zbliżającej się burzy.
– Precz! – rozkazałem, unosząc krucyfiks.
Belizariusz był wściekły. Z całą pewnością. Ale z całą pewnością był również zdumiony. Oczywiście, jeśli miałem prawo cokolwiek wnioskować z jego wyglądu oraz zachowania. W każdym razie nie zaatakował mnie od razu, lecz stał, wściekle bulgocząc i chrzęszcząc pazurami.
– Tak, tak! Idź precz! – wykrzyczał Neuschalk, a demon zwrócił na moment oczy w jego stronę.
Krzyż w moich dłoniach jaśniał światłem wielekroć silniejszym od księżycowego i trudno było nie spostrzec, że Belizariusz unikał spojrzeniem tego blasku. Wyraźnie się wahał i nie wiedział, co czynić. Ten jego namysł i niezwykła cierpliwość, z jaką zniósł obelgę, potwierdzały moje wcześniejsze przypuszczenia.
– Dobrze – rzekł w końcu. – Dam ci czas do jutra, inkwizytorze. W dowód mej dobrej woli…
Jako żywo, nie słyszałem jeszcze o dobrej woli demonów, ale postanowiłem niczemu się nie dziwić. Skinąłem powoli głową.
– Tak więc do jutra, Belizariuszu – powiedziałem, doskonale wiedząc, że następnego wieczoru będzie nas już chroniła święta wiara klasztoru Amszilas.
Demon tym razem nie wycofał się powoli, jak poprzedniej nocy, lecz w jednej chwili zniknął z naszych oczu. Tylko wypalona ziemia, sczerniały kikut brzózki oraz smród spalenizny pozostały jedynymi śladami świadczącymi o tym, że niedawno znajdował się tuż koło nas.
– Dobrze, że sobie z nim poradziłeś – westchnął Neuschalk z ulgą. – Gdyż w innym wypadku musiałbym użyć potężnych zaklęć, którymi wszak nie wolno szafować na lewo i prawo, nawet gdy jest się człowiekiem tak biegłym w sztukach magicznych, jak ja.
– Zaklęcia – powiedziałem lekceważąco. – To przecież tylko słowa. Liczą się żar oraz moc prawdziwej wiary i niczym niezachwiana ufność w moc Pana. A tego – spojrzałem w jego stronę – nigdy nie miałeś i mieć nie będziesz.
Skrzywił się tylko, ale nic nie odpowiedział.
– Przed zachodem będziemy w Amszilas – rzekł w końcu, patrząc przed siebie wzrokiem, z którego nie mogłem nic wyczytać. – A tam pogadamy o żarze prawdziwej wiary…
* * *
Klasztor Amszilas jest prawdziwą fortecą, której wieże i baszty dumnie wyrastają nad położonym w dolinie zakolem rzeki. Ale nie siła kamiennych murów strzeże tego miejsca, lecz prawdziwa świętość wiary jego mieszkańców. Bogobojni mnisi nie tylko oddają się modlitwom oraz pobożnym rozmyślaniom, lecz mierzą się z najbardziej zatwardziałymi z heretyków. Tu trafiają czarnoksiężnicy, demonolodzy i wiedźmy. A raczej – najpotężniejsi spośród nich. Tu gromadzone są księgi, amulety, rzeźby i obrazy, które od lat lub wieków służyły uprawianiu mrocznych sztuk.
Miałem okazję nie tak dawno temu odwiedzić bogobojnych mnichów, lecz wizyta ta nie zostawiła dobrych wspomnień. Owszem, wybaczono mi moje zaniedbania, pochopność sądów oraz lekkomyślność, ale pozostała jednak nuta wstydu, palące wspomnienie o tym, że dałem się okpić chytrym bezbożnikom i dopiero mnisi z Amszilas udowodnili, gdzie tkwił mój błąd.
– No, no – mruknął Neuschalk, zadzierając wysoko głowę. – Zamek co się zowie. Sam cesarz by się takiego nie powstydził…
– Nie dla nas, Panie, nie dla nas, lecz na chwałę Twojego imienia – odparłem cytatem, a on zaśmiał się, jakbym właśnie opowiedział dowcip.
Oczywiście musiano dostrzec nas, kiedy nadjeżdżaliśmy stromą, krętą drogą, ale nikt nie pokwapił się z otwieraniem bram. I słusznie, gdyż gość zmierzający do Amszilas musiał opowiedzieć się, kim jest i z czym przybywa, aby w ogóle zechciano zastanowić się nad otwarciem wrót. Zastukałem mocno.
– Któóóóż tam? – zapytał starczy, ale silny jeszcze głos. Głos, który świetnie poznałem, gdyż z bratem furtianem mieliśmy nie tak znowu dawno temu pewne drobne nieporozumienie na temat opieszałego wpuszczania gości na teren klasztoru.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji – rzekłem głośno. – Prosi o pomoc oraz opiekę.
– Aha ha! – Zaśmiał się chrapliwie. – Pamiętam cię! Pochopny i swarliwy inkwizytor o plugawym jęzorze! Na kolana, chłopcze, błagaj o wybaczenie grzechów!
Casimirus Neuschalk spojrzał na mnie z zaciekawieniem w oczach. Czyżby myślał, że usłucham rady furtiana, i szykował się na ucieszne przedstawienie? Jeśli tak, musiałem go srodze rozczarować.