– A ty nie wiesz, kogo przywołałeś? – zapytałem Neuschalka.
Czarownik potrząsnął głową.
– Nie jest tym, kogo chciałem wezwać – powiedział. – I nie byłem w stanie go wygnać.
– Nikt nie jest w stanie przegnać tego, dla którego wieczność jest jedynie mgnieniem oka – obwieścił demon triumfalnie.
Przy całym komizmie sytuacji nie mogłem zapominać o jednym. Jakkolwiek zabawny w swej pysze wydawałby się wezwany przez Neuschalka demon, to pozostawał on przeciwnikiem wielekroć groźniejszym od jakiegokolwiek człowieka czy dzikiego zwierzęcia. Gdyby nie chronił mnie niewidzialny krąg utkany modlitwą (a utkać go może jedynie człowiek prawdziwie wierzący i dysponujący w dodatku pewnymi zdolnościami, które starała się w swych uczniach ukształtować nasza przesławna Akademia), to miałbym z nim niewiele większe szanse niż pluskwa w zetknięciu z drewnianym chodakiem. Na szczęście trzeźwo oceniałem sytuację i nie miałem zamiaru dać się zwieść pozorom.
– Cóż więc przyjdzie potężnemu demonowi po tak nędznej kreaturze, jak ten czarownik? – spytałem uprzejmie.
– Kolejna zdobycz – odparł z nutą lekceważenia w głosie. – Niemal nic niewarta…
Przypuszczałem, że o świcie będzie musiał zniknąć, gdyż demony nienawidzą słonecznego blasku, ale niespecjalnie uśmiechała mi się perspektywa całonocnej konwersacji. Zwłaszcza że wiedziałem, iż cały następny dzień poświęcimy na podróż, a kolejnej nocy demon zapewne znowu się pojawi. I wtedy mogłem nie mieć już tyle sił, by utrzymać go w bezpiecznej odległości od nas.
– Dostojny Belizariuszu – powiedziałem z powagą. – Jestem gotów sprzedać czarownika, ale musisz zaproponować godziwą cenę. Znajdź coś, co będzie warte podpisania paktu, a ja bez przykrości oddam tego człowieka w twoje ręce. Zastanów się do jutrzejszej północy. Czy to uczciwa propozycja?
– Nie! – zaryczał tak silnie, aż echo poniosło jego głos daleko w las.
– Czemuż to? – zapytałem, wiedząc, że opiera się jedynie z wrodzonej przewrotności.
– Chcę go teraz! – Ryk był tak donośny, iż pociemniało mi w oczach.
– Cóż, w takim razie, otoczony mocą świętej wiary i wspomagany imieniem Bożym, będę musiał wypróbować pewne zaklęcia przeciw demonom, których nauczono mnie w Akademii Inkwizytorium – stwierdziłem. – Zapewne nie wyrządzą one wielkiej szkody komuś, kto ma zaszczyt być Chorążym Zastępów, niemniej…
– Zaczekaj – przerwał mi i nie byłem pewien, czy to tylko pobożne życzenia, ale chyba w jego warkotliwym głosie dosłyszałem nutę niepokoju.
Bowiem żaden demon, nawet najpotężniejszy, nie przepada, łagodnie mówiąc, za egzorcyzmami oraz rytuałami wypędzenia, przeprowadzanymi przez ludzi znających się na swym fachu. I niezależnie, czy demon wytrzymuje obrzędy, czy też nie, to z całą pewnością zostaje dotknięty przerażającym, obezwładniającym bólem.
Niektórzy uczeni doktorzy twierdzą, że modlitwa oraz powoływanie się na imię Pańskie przypomina demonom utraconą niewinność, której w równej mierze nienawidzą, jak i jej pożądają. Jak było naprawdę, nie mogłem powiedzieć, gdyż cały czas trwały na ten temat doktrynalne spory. A ja w końcu byłem jedynie prostym inkwizytorem, pobłogosławionym przez Pana pewnymi skromnymi talentami, ale nie roszczącym sobie prawa do naukowej biegłości. Jedno było pewne. Po walce, która w taki sposób raniła demona, trudno prowadziło się rozsądne negocjacje. Tak więc egzorcysta, który nie był święcie pewien, że przegna demona do świata poza światem, powinien wpierw zastosować inne metody perswazji. A konfrontację traktować jako ostateczność.
– Czekam pokornie – odparłem.
– Zgoda – rzekł w końcu, a jego płomieniste oczy nieco przygasły. – Niech będzie po twojemu, inkwizytorze. Cóż może znaczyć jeden dzień dla kogoś, kogo bytu nie można określić upływem czasu?
– Najzupełniej się z tym zgadzam. – Kiwnąłem głową, jednak cały czas byłem przygotowany na atak, który mógł przecież nastąpić w każdej chwili.
Jednak Belizariusz, czy jak mu tam było naprawdę, postanowił tym razem dotrzymać obietnicy. Powoli wycofał się za ścianę drzew i wydawało mi się, że nie stawia pazurzastych stóp na trawie, lecz płynie ponad nią. Niemniej pozostawiał za sobą spalone na popiół źdźbła. W końcu zniknął.
– Odszedł – powiedział po dłuższej chwili Neuschalk z westchnieniem ulgi.
– Ano odszedł – potwierdziłem.
Poczułem, jak dopada mnie ogromne zmęczenie. Zapewne, gdyby demon powrócił, miałbym problemy z ponowną koncentracją. Nie wróżyło to dobrze następnej nocy.
– Muszę się przespać – rzekłem. – Ale wy, profesorze, czuwajcie, jeśli wam życie miłe, i obudźcie mnie natychmiast, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Pokiwał gorliwie głową.
– A jutro w drodze porozmawiamy sobie o tym, kogo wyście właściwie, na miecz Pana, wezwali i co żeście chcieli osiągnąć.
Tym razem też pokiwał głową, ale już z mniejszym entuzjazmem.
– Śpijcie spokojnie – rzekł. – Roztoczę nad wami ochronny parasol mej mocy.
– Bardzo mnie to pocieszyło – mruknąłem. Zawinąłem się w płaszcz i przekręciłem na bok. Zasnąłem niemal natychmiast.
* * *
Neuschalk stał jeszcze dwa kroki ode mnie, a już okręciłem się z nożem w jednej, a krucyfiksem w drugiej dłoni. Bóg na szczęście obdarzył mnie łaską czujnego snu, co nie raz i nie dwa przydawało się w niebezpiecznych sytuacjach. Tym razem jednak miałem naprzeciw siebie tylko demonologa, zaskoczonego moją gwałtowną reakcją.
– Ehm… wybaczcie – mruknął, zastygając w miejscu. – Świta już…
Spojrzałem na pogrążony w porannej szarówce las i podniosłem wzrok na niebo. Słońca nie było jeszcze widać, ale ciemne pasma chmur wyraźnie nabierały brudnoróżowego odcienia.
Wczorajsza konfrontacja z demonem, niestety, nadszarpnęła moimi siłami i czułem się podobnie jak po przepitej nocy. Mdłości, ból głowy, słabość mięśni… Nie miałem jednak czasu ani na odpoczynek, ani by się nad sobą rozczulać. Sięgnąłem do sakw po jedzenie i wgryzłem się w czerstwą bułkę oraz ser. Zobaczyłem, iż Neuschalk przygląda się, jak jem. Miał przekrwione, zapuchnięte oczy i nieszczęśliwy wyraz twarzy. Nawet jego pieczołowicie przystrzyżona broda była teraz zmierzwiona, a między włosy zaplątały się źdźbła trawy.
– Częstujcie się – powiedziałem z pełnymi ustami, a czarownik skwapliwie skorzystał z zaproszenia.
Potem szybko osiodłaliśmy konie i już bez zwłoki popędziliśmy leśną przecinką, mając za plecami wschodzące słońce.
– Teraz mówcie – rozkazałem, kiedy wyjechaliśmy na pole, które pozwalało nam galopować obok siebie, strzemię w strzemię.
Konwersacja dotycząca poważnych tematów nie jest zbyt wygodna, kiedy siedzi się na pędzącym rumaku, ale przy obustronnej chęci da się pokonać tę drobną przeszkodę. Cóż z tego, kiedy chęci tej, przynajmniej po stronie Neuschalka, nie było.
– To wymaga dłuższych objaśnień – krzyknął, a wiatr wepchnął mu słowa z powrotem do ust. Zakrztusił się. – Mucha, psiakrew – warknął i chwilę pokasływał, a potem odplunął na bok.
– Kiedy zatrzymamy się napoić konie, akuratnie wam wszystko opowiem – obiecał.
Może miał i rację. Nie mogliśmy przecież gnać cały boży dzień, bo nasze rumaki nie przetrzymałyby takiego traktowania. Owszem, były to rosłe zwierzęta, przyzwyczajone do forsownych podróży, ale jednak należało zachować pewien umiar w korzystaniu z ich sił i zatrzymywać się co pewien czas na krótki chociaż popas. I tak sądziłem, że najpóźniej jutro trzeba będzie znaleźć kupca, który odsprzeda nam nowe konie, gdyż im mniej nocy będę musiał spędzić na powstrzymywaniu demona, tym większą będę miał szansę, by dowieźć Neuschalka całego i zdrowego do Amszilas.
Zacząłem się zastanawiać, czy nie lepszym planem byłoby takie ułożenie trasy podróży, aby każdą noc spędzać w okolicy świętego miejsca, w kościele lub chociaż niedaleko jakiejś przydrożnej kapliczki. Pech jednak chciał, że nie miałem przy sobie map, a okolicy nie znałem zbyt dobrze. Poza tym demon potraktowałby podobny wybieg jako jawną oznakę wrogości i niechęć do dalszego prowadzenia negocjacji. Oczywiście, mogłem również Neuschalka ulokować w którymś z pobliskich kościołów, a sam pognać po wsparcie do Araszilas. Jednak człowiekowi pozbawionemu głębokiej wiary nie pomoże nawet obecność w świętym miejscu czy posiadanie błogosławionych relikwii. Czarownicy, bluźniercy i heretycy nie mogli przecież liczyć, iż pomogą im symbole wiary, z której drwili lub której nienawidzili. Powiedzmy, że mógłbym przekonać jakichś świątobliwych mnichów lub księży, by zaopiekowali się Neuschalkiem. Ale po pierwsze, nie wiedziałem, gdzie szukać przedstawicieli tych profesji, a po drugie, nie chciałem nikogo narażać na śmierć z łap demona. Bynajmniej nie z powodu źle pojętego współczucia lub miłosierdzia! Po prostu, rzecz podobnego rodzaju fatalnie wyglądałaby w raporcie, który będę musiał złożyć zarówno Jego Ekscelencji biskupowi Hez-hezronu, jak i władzom klasztoru Amszilas.