Demon znowu milczał zastanawiająco długą chwilę i nie spuszczał ze mnie spojrzenia pionowych źrenic. W końcu się skrzywił.
– Żart – rzekł z czymś na kształt satysfakcji w głosie. – Aha, żart. Wy, ludzie, lubicie żartować, co? Za to złoto kupisz sobie wszystko, o czym marzysz, inkwizytorze. Zastanów się.
– A jak oddam ci czarownika, pewnie monety zmienią się w kupkę zeschłych liści? Wiem, że wy demony też lubicie sobie pożartować…
– Złoto jest prawdziwe – odpowiedział z urazą. – Zawrę z tobą pakt, inkwizytorze. Bogactwo i bezpieczeństwo w zamian za czarownika.
– Nie. – Pokręciłem głową. – Mylisz się, sądząc, że kupię za nie moje marzenia. Ale próbuj dalej.
Zawarczał chrapliwie i chciał postąpić krok w naszą stronę, ale po raz drugi został powstrzymany przez niewidzialną barierę. Krzyż w moich dłoniach znowu zapłonął silniejszym blaskiem. Zauważyłem, że demon wyraźnie stara się omijać go wzrokiem. Nagle zza jego pleców wyłoniła się wysoka, naga kobieta o anielskiej twarzy i złotych włosach spływających do pasa, które otulały ją niczym na wpół przejrzysta mgiełka. Miała migdałowo wykrojone oczy i usta koloru rozgniecionych wiśni. W zdumiewający sposób przypominała aktorkę Ilonę Loebe, którą miałem okazję nie tak dawno temu wyratować z poważnych opresji. Musiałem przyznać, że albo demon miał dobry gust, albo celnie utrafił w moje gusta. Jeśli to drugie – to oznaczało, iż niebezpiecznie dokładnie potrafił czytać w moich myślach.
– Mordimerze – zaszeptała zjawa, a szept niósł w sobie zarówno pokusę, jak i nadzieję. – Drogi, kochany Mordimerze, tak długo na ciebie czekałam. – Wyciągnęła w moją stronę szczupłe ręce, a wtedy jej włosy odsłoniły zarys pięknych piersi o różowych, okrągłych sutkach. – Czy wreszcie będziemy już razem? Czy mogę ci ofiarować mą miłość?
– Zwątpienie, zdrada, gorycz oraz ból pamięci bezpowrotnie minionych, szczęśliwych chwil zbyt silnie wpisane są w słowo „miłość”, by człek roztropny zechciał jej zawierzyć – westchnąłem i zwróciłem twarz w stronę demona. – Złoto, kobieta… – powiedziałem znudzonym tonem. – Wy, demony, powinnyście mieć jakąś własną szkołę kuszenia. Jakież to wszystko nieznośnie banalne…
Dziewczyna stała po kostki w złotych monetach i uśmiechała się nieśmiałym, na poły niewinnym, na poły uwodzicielskim uśmiechem. Demon zaryczał wściekle, a z jego paszczy wytrysnął strumień ognia, który jednak zmienił się w różową mgiełkę, zanim zdążył do mnie dolecieć. Pieniądze i kobieta zniknęły. Pozostała tylko wypalona trawa i odurzający smród spalenizny.
– To może dobijemy innego targu, inkwizytorze? – zapytał. – Co powiesz, jak sprowadzę tu, na tę polanę, ludzi z pobliskiej wioski i będę ich zabijał jednego po drugim, na twoich oczach?
– Przerwiesz tylko ich doczesne cierpienia – odparłem spokojnie. – Będą szczęśliwi, mogąc jeszcze dziś weselić się przy niebieskim stole Pana, pozbawieni zgryzot dnia codziennego: zarazy, podatków, wojen, wycieńczającej pracy… Pomodlę się za nich.
– Będę ich torturował! Będą umierać w boleści niepojętej ludzkim umysłem! – wrzasnął.
– Tym większa będzie radość ich zbawienia, gdyż pełnią szczęścia może delektować się jedynie człowiek doświadczony przez los. Tylko on, bowiem, zna prawdziwą różnicę pomiędzy cierpieniem a rozkoszą. A poza tym… Może nauczę się czegoś nowego? – Uśmiechnąłem się samymi ustami. – Kiedy zaczniesz?
Jego źrenice zwęziły się tak, że przypominały tylko czarne, pionowe pęknięcia prowadzące w otchłań. Wydał z siebie nieartykułowane warczenie.
– Denerwujemy się? – zapytałem uprzejmym tonem.
Neuschalk parsknął czymś w rodzaju urywanego śmieszku i płonące spojrzenie demona skierowało się w jego stronę.
– Za każdy żart inkwizytora dodatkowe stulecie męki dla ciebie, czarowniku. – Teraz nawet nie warczał, a wręcz bulgotał z ledwo powstrzymywanej wściekłości. Neuschalk znowu się skulił i uciekł wzrokiem.
Oczywiście, prowadziłem niebezpieczną grę. Ale demony, mili moi, nie przybywają zwykle po to, by walczyć z ludźmi. Zwłaszcza kiedy ludźmi tymi są biegli w swym fachu inkwizytorzy. Demony pragną splugawić nasze dusze i serca, omamić zmysły, poddać nas swej woli. Zabicie śmiertelnika nie jest dla nich wyzwaniem. Wyzwaniem jest przeciągnięcie go na stronę mroku, nakłonienie, by wyrzekł się dobrodziejstw, płynących z łaski wiary, oraz nadziei na wieczne zbawienie. Dlatego nie sądziłem, aby istota, która przybyła tu z podziemnego świata (jak go potocznie nazywano) dążyła do walki ze mną. Póki będzie wierzyć, że ma choć cień szansy – spróbuje ją wykorzystać. A demony słusznie wierzyły, iż nie ma ludzi nieprzekupnych. Jednak nie chciały już uwierzyć, że od każdej zasady trafiają się wyjątki, za który to wyjątek wasz uniżony sługa, w grzesznej pysze, ośmielał się uważać samego siebie.
– A cóż bardziej mogłoby się przydać inkwizytorowi niż czytanie w umysłach innych ludzi? – zapytał demon głosem, który zapewne miał być przymilny.
– Nieco lepiej – odparłem. – Ale nadal nie trafiasz. Zbyt niebezpieczny byłby to dar, a inkwizytor mógłby przeczytać księgę, której w innym wypadku nigdy nie zamierzałby nawet otworzyć. Sądzisz, że takim wielkim bogactwem byłaby wiedza o tym, jak bardzo ludzie mnie nienawidzą i jak bardzo się mnie boją?
– Więc sam podaj cenę. – Z jego gardła wydobywał się głuchy pomruk, tak, że ostatnie słowo zabrzmiało jak „cenęęęęęęęę” i zakończone zostało charkotem.
– Czy nie próbujesz ułatwiać sobie zadania? – zapytałem grzecznie. – W końcu to ty chcesz kupić coś, czego ja nie zamierzam sprzedać.
Miałem wielką ochotę, by łyknąć wina, ale bałem się wypuścić ściskanego w obu dłoniach krzyża i nie chciałem również rozpraszać myśli. Z całą pewnością dla demona rozerwanie na strzępy inkwizytora byłoby mniejszym powodem do chluby niż jego przekupienie, ale jednak mógł w pewnym momencie wybrać triumf podlejszego gatunku.
– Być może najlepiej będzie, jeśli przed przejściem do poważnych negocjacji, poznamy się wzajemnie – rzekłem. – Nazywam się Mordimer Madderdin i, jak słusznie zauważyłeś, jestem inkwizytorem. Byłbym szczęśliwy, mogąc poznać twe imię i niewątpliwie zaszczytne miejsce, jakie zajmujesz w piekielnym orszaku.
Znowu nastała długa chwila ciszy, w której słychać było tylko rzężący oddech demona.
– Jestem Belizariusz – powiedział z dumą, a raczej z intonacją, w której domyśliłem się dumy. – Chorąży Niezwyciężonych Zastępów, Pan Rzeczy Ukrytych, Siewca Nieujarzmionej Grozy, Ten, Który Kroczy Pomiędzy Zwłokami, Morderca Dusz…
– Tak, tak, ale ja pytałem serio – przerwałem mu wyliczankę. – Niezbyt to dobre dla prowadzenia wspólnych interesów, zaczynać je od kłamstwa.
Oczywiście, jak wiele demonów, bezczelnie łgał w żywe oczy i przypisywał sobie nienależne mu tytuły. Sądzę, że wynikało to zarówno z pychy, wrodzonego demonom zamiłowania do oszustwa, jak i prostego faktu: ludzie, obcujący z istotami spoza naszego świata, zwykle byli pod dużym wrażeniem podobnego gradu tytułów. W końcu demonolog przyzywający tak potężnego potwora, sam uważał siebie za niezwykle biegłego w mrocznej sztuce… I za nic miał słowa Pisma, które w swej mądrości, piórem świętego Pawła, mówiło: Bo kto uważa, że jest czymś, gdy jest niczym, ten zwodzi samego siebie.
– Oddaj mi czarownika – warknął po kolejnej chwili milczenia.
– Na razie byliśmy przy wzajemnej prezentacji – przypomniałem. – A więc?
Rzeczywiście byłem ciekaw, z jakiego rodzaju demonem mam do czynienia, choć wiedziałem też, że jak długo tylko się da, będzie ukrywał swe prawdziwe miano. Mogłem próbować sam zagłębić się w świat poza światem i odgadnąć jego tajemnicę, ale kosztowałoby mnie to zbyt wiele wysiłku oraz bólu. A wtedy prawdopodobnie nie byłbym w stanie utrzymać oddzielającej nas bariery i wiedza mogłaby mnie kosztować życie. Gdyby tylko towarzyszył mi drugi inkwizytor lub egzorcysta… Ba, cóż zrobić, skoro miałem zamiłowanie do życia w pokornej samotności…