Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z tych wszystkich przemyśleń wynikał jeden, niewesoły morał: mogłem liczyć tylko i wyłącznie na własne siły. Sprytowi demona musiałem przeciwstawić własny spryt, a jego zajadłości – głęboką wiarę. Nie jestem jednak czarodziejem z pogańskich legend, który jednym lekceważącym ruchem małego palca przywołuje pioruny bądź nawałnice. Jestem tylko skromnym inkwizytorem, posiadającym niejakie talenta, muszącym jednak płacić wysoką cenę za każdą próbę mierzenia swych sił z potęgami pochodzącymi nie z tego świata. Nie wyobrażałem sobie, bym po tym, co usłyszałem, mógł zostawić Neuschalka na pastwę demona. Zrozumcie mnie dobrze, mili moi. Nie zależało mi nawet w najmniejszym stopniu na parszywym życiu czarnoksiężnika, gdyż sam je poświęcił, by oddalić się od cudu zbawienia. Zależało mi przede wszystkim na wiedzy, którą można wytrząsnąć z jego umysłu. A z tym problemem z całą pewnością poradzą sobie zakonnicy z Amszilas, których cierpliwość w wysłuchiwaniu grzeszników dorównywała jedynie gorącej wierze.

Na popas zatrzymaliśmy się nad zarośniętym trzcinami brzegiem małego jeziora. Do wody prowadziło błotniste, śliskie zejście i musieliśmy ostrożnie sprowadzić konie, gdyż nie chciały się zanadto przekonać do spaceru po wciągającej kopyta mazi.

– No i? – zagadnąłem, kiedy już rozkulbaczyliśmy konie.

– Błąd. – Wzruszył ramionami Neuschalk. – Zwykły ludzki błąd, który może się przydarzyć nawet najpotężniejszemu z uczonych mężów. – Nie było żadnej wątpliwości, iż wypowiadając ostatnie słowa, miał na myśli siebie.

– Czyli?

Ochlapał twarz wodą i napił się ze stulonych dłoni. Najwyraźniej wszystko, by zyskać na czasie.

– Zamierzałem wezwać innego demona – rzekł, wdrapując się na brzeg. Usiadł na płaskim, omszałym kamieniu. – Wiecie… takiego, który… – zobaczyłem rumieniec na jego policzkach – potrafi zaspokoić męskie żądze.

– Na miecz Pana! – Roześmiałem się. – A toście sobie sprowadzili ładnego sukkuba! Gustujecie w takich czerwonych potworach z rogami, pazurami i kłami?

– Drwijcie sobie, drwijcie – zamruczał, zupełnie nie rozbawiony moim błyskotliwym dowcipem. – Mam wrażenie, iż ten tam, Belizariusz, pożarł mojego przyzywanego demona albo co najmniej go przegonił i sam postanowił zamanifestować się w jego miejsce. Uznałem więc, że wykorzystam nadarzającą się sposobność…

– No tak – przerwałem mu. – To przecież oczywiste. Bo gdy w domu schadzek zamiast ladacznicy ukazuje się w drzwiach opryszek ze sztyletem, każdy myśli tylko, jak wykorzystać tę przemiłą niespodziankę.

– Wasze poczucie humoru może stać się na dłuższą metę uciążliwe – zauważył Neuschalk zgryźliwym tonem. – Nie zapominajcie, że jestem badaczem, a moja władza nad jestestwami pochodzącymi z otchłani nie ma sobie równych!

Nie skomentowałem tego stwierdzenia, chociaż przypomniało mi się, jak zeszłej nocy czarnoksiężnik siedział skulony i z przerażeniem obserwował moją słowną potyczkę z demonem. Jeśli faktycznie był najpotężniejszym spośród demonologów, z całą pewnością byłem naocznym świadkiem upadku tej odrażającej profesji.

– Czego więc zażądaliście od Belizariusza? – spytałem.

– Hmmm… – Pogłaskał się po brodzie. – W skrócie? Zaklęcia dającego mi władzę nad każdą żyjącą istotą.

– Co takiego? – parsknąłem. – Nie sądzicie, że gdyby naprawdę potrafił coś takiego uczynić, to zarezerwowałby podobną moc dla siebie samego?

– Nie znacie się na hermetycznych kwestiach – obwieścił Neuschalk wyniosłym tonem.

– Zapewne nie – przyznałem. – I co wydarzyło się później?

– Przekazał mi żądane zaklęcie – rzekł po długiej chwili demonolog. – Lecz stopień jego komplikacji, trudność w zdobyciu koniecznych ingrediencji oraz szczególne preparacje, których wymaga, czynią je w praktyce bezużytecznym.

– Czyli dostaliście plany domu bez robotników, cegieł, drewna i pieniędzy. – Roześmiałem się. – No i bez gwarancji, czym tak naprawdę są – dodałem. – Bardzo pomysłowe.

– Dla mnie jest to zaklęcie nieosiągalne – powiedział. – Zważywszy na ograniczone środki, jakimi dysponuję. Które bynajmniej nie wynikają z braku wiedzy – zastrzegł szybko, machając dłonią, jakby odpędzał muchę – lecz z mych skromnych możliwości materialnych. Ale czy nie sądzicie, że zakonnicy z Amszilas być może znajdą sposób na realizację tego jakże niezwykłego zaklęcia? – Spojrzał na mnie uważnie i z chytrym błyskiem w oku.

– O tym porozmawiacie już z nimi samymi – odparłem, gdyż jego rojenia przypominały bajędy o „kijach samobijach” i „stoliczku nakryj się”.

Nagle Neuschalk poruszył się gwałtownie i omal nie spadł z omszałego głazu. Zauważyłem na jego twarzy grymas strachu.

– Jedźmy stąd – niemal krzyknął. – Szybko!

Chwyciłem konie przy pyskach i wyprowadziłem z wody.

– Zaraz ruszamy – powiedziałem spokojnie, gładząc pieszczotliwie pysk mojego wierzchowca. – Ale może wyjawcie mi wcześniej, co was ugryzło?

Zacisnął dłonie tak mocno, aż chrupnęły mu chrząstki. Zauważyłem, że ma niemal białą z przestrachu twarz, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu.

– Błagam was, jedźmy stąd! – Zdumiewające, ale w jego głosie naprawdę usłyszałem błaganie.

Usiadłem na głazie, z którego Neuschalk przed chwilą wstał, i zacząłem odpinać nogawice.

– Odpocznijmy chwilę – zaproponowałem – bo konie nie wytrzymają.

– Nie rozumiecie, nie rozumiecie – wykrzyczał. – Ale dobrze, sam pojadę!

Rzucił się w stronę swojego wierzchowca i chwycił wodze. Wstałem i zatrzymałem jego dłoń.

– Neuschalk – rzekłem spokojnie. – Jeśli nie będziesz ze mną szczery, to umrzesz. Dobrze się więc zastanów…

– Ktoś mnie ściga – powiedział zduszonym głosem i wbił wzrok w czubki własnych butów. – I zbliża się. Czuję to…

Z całą pewnością nie byliśmy w dobrym miejscu na odparcie ataku, gdyż, wykorzystując zasłonę gęstych krzewów, można było podprowadzić nad jezioro zbrojnych, którzy ustrzeliliby nas niczym kaczki. Jednak miałem nadzieję, że nawet jeśli czarnoksiężnik mówi prawdę, to jego prześladowcy nie zdołali jeszcze podejść wystarczająco blisko. Postanowiłem więc, że lepiej się stanie, jeżeli całą sprawę wyjaśnimy w drodze. Nie należałem bowiem do ludzi, którzy, słysząc nawoływanie „pali się!”, poświęcaliby czas na dopytywanie, co się pali, gdzie się pali i czy aby na pewno się pali, oraz rozpoczynali dyskusję, jakie trzeba przedsięwziąć środki bezpieczeństwa. Należało brać nogi za pas, gdyż ucieczka, nawet jeśli nieuzasadniona, w niczym nie mogła nam przecież zaszkodzić. A ponieważ do twierdzenia mówiącego, iż „honor droższy niż życie” miałem szereg wątpliwości, więc rejterada przed nieznanym niebezpieczeństwem poszła mi tym łatwiej. Oczywiście, mogło się okazać, że szanowny doktor jest jeszcze bardziej szalony niż sądziłem (co przytrafiało się nader często osobom pragnącym podporządkować swej woli mroczne moce), ale lepiej było dmuchać na zimne.

Wyprowadziliśmy wierzchowce i ruszyliśmy galopem, a nie uszło mej uwagi, że Neuschalk cały czas obracał się przez ramię, jakby śledząc, czy nikt nie podąża naszym tropem. W końcu pęd powietrza zerwał mu kapelusz z głowy i usłyszałem przekleństwo zagłuszone tętentem końskich kopyt. Być może byłem przeczulony, obserwując jego zachowanie, ale i mnie wydawało się, jakby śledziły nas czyjeś spojrzenia. Niemalże czułem na plecach wrogi wzrok, a w dodatku zdawało mi się, że wzrok ten nie może należeć do ludzkiej istoty, gdyż odczuwałem go jako piekący ból, rosnący gdzieś z tyłu czaszki i promieniujący przez kręgosłup aż do lędźwi. Miałem tylko nadzieję, iż wrażenie to wynikało nie z realnych podstaw, lecz spowodowane było osłabieniem psychiczną walką, którą zeszłej nocy toczyłem z demonem. Zerknąłem kątem oka na Casimirusa Neuschalka i wyraźnie zobaczyłem, jak bardzo strach zmienił rysy jego twarzy. Miał oczy wybałuszone z przerażenia, a usta ściągnięte w wąską, krwawiącą krechę (widać wcześniej musiał przygryźć sobie wargi). Pobielałymi dłońmi kurczowo ściskał końskie wodze, a butami walił w boki nieszczęsnego wierzchowca jak w bęben. Cokolwiek nas ścigało, musiało budzić w czarnoksiężniku grozę większą nawet niż Belizariusz. Ach, westchnąłem w myślach, dlaczego musisz zawsze wplątać się w kłopoty, biedny Mordimerze?

55
{"b":"100542","o":1}