Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie wątpię! – Tym razem naprawdę krzyknął. – Bóg mi świadkiem, że moja wiara jest potężna niczym forteczne mury.

– Zapewniacie o tym mnie czy samego siebie? – zapytałem uprzejmie, a potem machnąłem dłonią. – Ale dajmy pokój teologicznym rozważaniom. Nikt przecież, drogi proboszczu, nie podważa siły waszej wiary – powiedziałem to takim tonem, że miał prawo czuć się zaniepokojony.

* * *

Kogo moglibyście się spodziewać, mili moi, słysząc, że do Stolpen przybywa jeden z braci jałmużników? Mnicha w burym habicie, który z opuszczoną i ukrytą pod kapturem głową wślizgnie się do miasteczka? Ha, ja nie spodziewałem się takiego widoku, ale to, co ujrzałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Bowiem do Stolpen zajechała konna kawalkada, na czele której z poważną miną kłusował Maurizio Sforza, otoczony kilkunastoma zbrojnymi. W orszaku dostrzegłem również młodą damę, na której dłoni siedział sokół w kapturze osłaniającym głowę.

Jałmużnik trzymał się w siodle zaskakująco dobrze, chociaż podkasany habit niezbyt pasował do sięgających po uda skórzanych butów ani do kapiącej od złota końskiej uprzęży i czapraka z fantazyjnym kutasem. Jak się domyślacie, mili moi, czaprak znajdował się na głowie wierzchowca, a nie brata jałmużnika, choć przyznam, że ta druga ewentualność byłaby z pewnością bardziej ucieszna.

Z Maurizio Sforzą spotkaliśmy się u proboszcza, a jałmużnik po zejściu z konia okazał się człowiekiem nikłego wzrostu. Nie podobały mi się jego pomarszczone, blade policzki oraz błyszczące oczy. Zauważyłem, iż wychudłe, węźlaste palce mnicha były w ciągłym ruchu, tak jakby coś stale ugniatał, dusił albo szarpał na kawałki. I ten gest również mi się nie podobał. Postanowiłem jednak nie poddawać się pierwszemu wrażeniu i traktować papieskiego jałmużnika, jeśli nie z sympatią, to chociaż z zawodową uprzejmością. W końcu nie zamierzałem narobić sobie kłopotów z powodu głupich wypadków w miasteczku Stolpen, o którym nawet wcześniej nigdy nie słyszałem.

– Inkwizytorze Madderdin – rzekł Sforza, a jego głos miał nieoczekiwanie miłe, głębokie brzmienie. – Rad jestem, iż będziemy działać razem, gdyż wasza sława dotarła nawet do Stolicy Apostolskiej.

Skłoniłem się głęboko, choć zastanawiałem się, czy te słowa są tylko zdawkową uprzejmością, czy też raczej zawoalowaną groźbą.

– Zawstydzają mnie tak przychylne słowa, zwłaszcza kiedy padają z ust znamienitego filozofa, którego dzieła podziwiam, ubolewając serdecznie nad niedostatkami własnej wiedzy.

– A cóż mojego czytaliście? – spytał nieufnie, mrużąc oczy.

– Wasze komentarze… Mój Boże, jakże to nowe naświetlenie spraw powszechnie znanych. Wierzcie mi: byłem poruszony.

Nie ryzykowałem zbyt wiele, gdyż zazwyczaj każdy z pasożytów wałęsających się po Stolicy Apostolskiej uważał, że wnosi wielki wkład w historię naszej cywilizacji, kiedy napisał kilka idiotycznych komentarzy do dzieł dawnych mistrzów, świętych lub apostołów.

– Nie przypuszczałem… – Jego wychudłe, blade policzki pokryły się rumieńcem. – A jeśli wolno wiedzieć, jaki problem was najbardziej poruszył?

– Rozważania na temat doktryny wiary – rzekłem z absolutnym przekonaniem.

– Mistrzu Madderdin, nie sądziłem… – Rozpromienił się. – W sumie zagadnienia te są niezwykle złożone, by nie powiedzieć wręcz: hermetyczne, i nawet nie śmiałem przypuszczać, że zainteresują szerszą publiczność…

– O, wierzcie mi, że były przedmiotem zażartych dyskusji w hezkim Inkwizytorium – powiedziałem ze śmiertelną powagą w głosie.

– Coś takiego! – Złożył dłonie na piersiach. – Zdumiewacie mnie…

– Skromność godna geniuszu, jeśli wolno mi zwrócić się tak poufale – odparłem i przez myśl mi przeszło, czy aby nie przeholowałem, ale Sforza przełknął komplement gładko, jak kormoran rybę.

Boże mój, pomyślałem, dzięki ci, że w swej niezmierzonej łasce nie uczyniłeś mnie pisarzem, gdyż nie ma chyba ludzi bardziej łatwowiernych i łasych na pochwały niż oni.

Towarzyszący Sforzy młody szlachcic w błyszczącym srebrem półpancerzu chrząknął znacząco i niecierpliwym ruchem odgarnął długie, jasne włosy.

– Och, wybaczcie – rzekł jałmużnik z prawdziwą skruchą w głosie. – Pozwólcie, że wam przedstawię. Oto cny rycerz Rodrigo Esteban de la Guardia y Torres, który przybył ze słonecznej Granady, aby wspomóc nas w walce z herezją.

– To dla mnie zaszczyt – powiedziałem.

Szlachcic skłonił lekko głowę i uśmiechnął się. Miał niemal dziewczęce, czerwone usta, a zarost wyraźnie nie chciał się przyzwyczaić do jego twarzy, na której tylko wyrastały rzadkie kępki jasnych włosów.

– Ślubowałem odnajdywać i niszczyć czarownice, kacerzy oraz wszelkich wrogów naszego Pana – powiedział łagodnym tonem. – Sam Ojciec Święty raczył mnie zaszczycić swym błogosławieństwem i życzył, bym obdarował łaską stosu jak największą liczbę grzeszników.

Na miecz Pana, westchnąłem w myślach, oto kolejny poszukiwacz wrażeń oraz przygód, którego marzeniem jest podpalenie świata. Czy to naprawdę zbyt wielkie życzenie, by sprawy religijnej natury pozostawić w rękach profesjonalistów?

– Niezwykle śmiałe i godne zamiary – rzekłem uprzejmie. – Ale nie sądzę, byście w Stolpen mogli dopełnić ślubów.

– A, jeszcze zobaczymy. – Jałmużnik wzniósł wskazujący palec i spojrzał na mnie znacząco. – Bowiem wielce nam miły ksiądz proboszcz doniósł o niegodziwościach, których doznaje pobożne stado Pańskie w Stolpen, a które wytrzebić mogą jedynie ludzie głębokiej wiary.

– O tak, zapewne… – powiedziałem i byłem już niemal pewien, że zostając w miasteczku, wdepnąłem w kolejne kłopoty, których jako człowiek spokojny wolałbym uniknąć.

– Ale, ale… pozwólcie panowie, zajmę się napisaniem listu do świątobliwego biskupa, któremu obiecałem dać znać natychmiast, kiedy przybędziemy. Księże proboszczu, mogę was prosić?

– Oczywiście, bracie, tak tylko myślę sobie, Bóg mi świadkiem, gdzie my wszystkich dostojnych państwa, co raczyli bratu towarzyszyć…

– Nie kłopoczcie się kwaterami – przerwał mu Sforza. – Czcigodni hrabia Scheifolk i hrabina Scheifolk wraz ze świtą goszczą w zamku pana de Vries. Obiecali jedynie mnie tu odprowadzić i zaraz wracają na polowanie. Jedynie ja i szlachetny rycerz la Guardia poprosimy was o byle kąt, gdzie moglibyśmy się spokojnie oddać pobożnym rozmyślaniom.

– Nie, nie żaden byle kąt! – Proboszcz zamachał dłońmi, ale widać wyraźnie mu ulżyło, że miasteczko nie będzie mieć na głowie hordy kapryśnych arystokratów. – Mam piękne pokoje na plebanii, akurat żeśmy je wyrychtowali w tym roku na przyjazd świątobliwego biskupa, który to biskup, Panie bądź mu łaskaw, zważcie, bracie, raczył u nas gościć przez całe dwa dni!

Jałmużnik z wyraźnym znudzeniem słuchał potoku wymowy księdza dobrodzieja, ale cierpliwie mu nie przerywał. W końcu jednak duchowni zostawili mnie w komnacie samego z rycerzem de la Guardią i przez chwilę milczeliśmy, wsłuchując się w cichnący głos proboszcza, który opowiadał Sforzy o piórze ze skrzydeł archanioła Gabriela. Wreszcie odchrząknąłem.

– Cóż – rzekłem. – Skoro nie przydam się wam na nic, panie, pozwólcie, że rozejrzę się po miasteczku…

– Jeśli łaska… – Spojrzał w moją stronę i zobaczyłem, że ma lodowato błękitne oczy, jakoś nie pasujące do tej urodziwej, niemal dziewczęcej twarzy. – Czy mogę z wami zamienić słowo?

– Uprzejmie proszę – odparłem.

– Czy słyszeliście o… – urwał na moment. – O człowieku… nazywanym Wesołym Katem z Tiannon?

– Słyszałem. – Wzruszyłem nieznacznie ramionami. – Wolno wiedzieć, czemu pytacie?

– I co o nim sądzicie?

Nie przepadam, kiedy ktoś pytaniem odpowiada na pytanie, zwłaszcza że nie jestem przyzwyczajony do takiego postępowania. Tak to już bowiem, mili moi, został ułożony świat, iż powinnością inkwizytorów jest badanie wiedzy rozmówców. A nie odwrotnie. Tym razem jednak postanowiłem nie spierać się z Rodrigiem, zwłaszcza że temat nie był tego wart.

29
{"b":"100542","o":1}