– Hmmm. Kołek jest twardszy od kurczaka, ale czy to aby najlepszy pomysł? Nawet, jeśli z taką szybkością uderzy, to może nie przebić kamizelki kuloodpornej…
– Masz jakiś pomysł?
– Okuć koniec kołka srebrem. Albo zastosować srebrny kołek.
– Nie mamy tyle kruszcu. Ale wiesz co? Wpadłem na pewien pomysł. Zamrozimy kołek ciekłym azotem. Będzie miał wtedy twardość stali. Dodatkowo naostrzymy go ślicznie na szlifierce… I powinno się udać.
– Hmmm. Wyrzutnia. Jak ją zbudować?
– To bardzo proste. Będziemy potrzebowali butli z gazem. Może być dowolny, na przykład dwutlenek węgla. Tylko potrzebny jest szeroki zawór, tak ze dwa całe średnicy. Damy dziesięć metrów rurki dwucalowej, potem reduktorek, dziesięć metrów półtoracalowej, dziesięć metrów jednocalowej, dziesięć metrów półcalowej, jeszcze dziesięć metrów ćwierćcalowej. Ciśnienie u wylotu powinno wynieść kilkadziesiąt atmosfer.
– I będziemy celowali z armaty długości pięćdziesięciu metrów!?
– Ależ nie. Rurki zwiniemy. Powielacz ciśnienia może być wielkości sporej beczki.
– Pierońska robota. Umiesz giąć rury?
– Szczerze powiedziawszy, liczyłem na ciebie.
– O, cholera…
* * *
Sobota. Można by sobie pospać. A figę. Telefon od Mistrza poderwał je na nogi o ósmej rano.
– Dostałem wiadomość z Izraela – powiedział spokojnie. – Pozwolono nam skorzystać z biblioteki Storma.
– Jak to? – zdumiała się Katarzyna. – Tak po prostu?
– Powiedzmy, że są mi winni pewną przysługę. – Przez telefon mogła się tylko domyślać jego uśmiechu. – Spotkajmy się za godzinę przed klasztorem Dominikanów.
Antykwariat od strony Placu Dominikańskiego miał tylko jedną, niewielką witrynę. Łatwo było go przegapić. Na wystawie leżał ciekawy zbiór książek, jednak najstarsze z nich wydrukowano w XIX wieku.
– Adres się zgadza – mruknął Alchemik, patrząc na wydobyty z kieszeni świstek.
– Właśnie otwarli. – Monika wskazała dłonią wywieszkę na starych, żelaznych drzwiach.
Pokonali kilka schodków i weszli do ciemnego wnętrza. Nieduże salki ciągnęły się amfiladą gdzieś w głąb. Aż po belkowany sufit sięgały stare, drewniane regały, uginające się pod ciężarem zakurzonych książek. Powietrze przesycone było zapachem wosku i starego papieru, nieuchwytną wonią historii…
Przy świetle jednej stuwatowej żarówki krzątał się staruszek. Na oko sądząc, miał co najmniej dziewięćdziesiąt lat. Utykał silnie na jedną nogę. Słysząc ich, odwrócił się z uprzejmym uśmiechem. Na jego śniadym czole nieco jaśniejszą linią odznaczała się blizna w kształcie dwu krzyżujących się kresek.
Czarne oczy zlustrowały ich jednym szybkim spojrzeniem, rzuconym spod krzaczastych brwi. Na wydatnym, semickim nosie trzymały się binokle, wyprodukowane grubo przed drugą wojną światową. Był niski, ale chudy, przez co wydawał się wyższy niż w rzeczywistości.
– Czym mogę służyć? – Akcent w jego głosie był ledwo wyczuwalny.
– Przybywamy jako głupcy, zanurzeni w ciemności, szukając pochodni prawdy – Alchemik wygłosił w jidysz stare powitanie kabalistów.
Na twarzy starca nie drgnął żaden mięsień.
– Nie ujrzycie światła, nim przekroczycie siódme wrota – powiedział, a potem poskrobał się po ciemieniu. – A może siódmych wrót? Nie pamiętam, czy to prawidłowy odzew – westchnął. – Ostatni raz słyszałem te słowa… No, będzie z pół wieku temu. Dostałem maila, że przyjdziecie i żeby wam pomóc. – Wskazał gestem ekran komputera.
– Jestem Michał Sędziwój z Sanoka – przedstawił się Mistrz. – A to moje uczennice: Katarzyna i Stanisława Kruszewskie oraz jej wysokość księżniczka Monika Stiepankovic.
– Izaak Apfelbaum – starzec przedstawił się z godnością.
Z kurtuazją pocałował wszystkie trzy w rękę. Trzymając dłoń Moniki, zamyślił się na moment.
– Wasza wysokość jest wampirem? – bardziej stwierdził niż zapytał, przekrzywiając zabawnie głowę.
Nie było po nim widać strachu.
– Owszem – odparła. – Jak pan się domyślił?
– My, Żydzi, żyjemy na tej planecie bardzo długo. I wiemy, że ludzie nie są tu sami… Chodźcie, mam na zapleczu mały, podręczny księgozbiór – rzekł z błyskiem w oku. – Tam sobie usiądziemy i spokojnie pogadamy, a jeśli temat was zainteresuje, to literatura fachowa będzie pod ręką.
Na końcu antykwariatu, za ostatnim regałem, w ścianę wpuszczono małe, metalowe drzwiczki. Gospodarz wyjął z kieszeni pęczek kluczy i otworzył je.
– Proszę za mną – powiedział poważnie.
Wkroczyli w ciemność. Powietrze pachniało kurzem i starym papierem. Po chwili przewodnik pstryknął przełącznikiem. Kilka słabych żarówek rozjaśniło pomieszczenie, jednak cienie nadal zalegały po kątach.
– O w mordę… – wyrwało się Katarzynie.
Stali na dnie szybu klatki schodowej. Schody pięły się do góry spiralą i nikły w mroku gdzieś pod dachem cztery kondygnacje wyżej. Do ścian przymocowano półki, na nich ciasno tłoczyły się książki. Tysiące, nie, dziesiątki tysięcy woluminów. Jedne oprawione w szare płótno, inne połyskujące złotem tłoczonych skórzanych okładek.
– Biblioteka cadyka Salomona Storma! – wyszeptał Alchemik.
Agentka zlustrowała pomieszczenie uważnym wzrokiem.
– Ta kamienica miała dwie klatki schodowe – powiedziała wreszcie. – Główna pozostała, a drugą ukryliście. Zamurowaliście wszystkie drzwi do niej prowadzące i wszystkie okna. Położyliście świeże tynki i zostawiliście tylko jedno wejście, to ze sklepu.
– W czasie wojny i ono było zamurowane.
– Jak to możliwe? – zdziwiła się Monika – Przecież ktoś musiał wiedzieć…
– Tu mieszkali tylko Żydzi – wyjaśnił staruszek. – Te schody przeznaczone były dla służby i prowadziły tylko do pięciu mieszkań. Wszyscy wiedzieli oczywiście, ale poszli do getta. Tu zamieszkali Polacy, którzy przed wojną nie bywali w tym domu, więc nie zorientowali się, że czegoś brakuje. Po wojnie wróciło tylko kilkoro naszych i jakoś nikogo nie zdziwił fakt, że teraz tego przejścia nie ma. Nie mieli już służby i nikomu nie były potrzebne kuchenne schody.
Na dnie szybu stał stolik, a wokół niego sześć krzeseł. Antykwariusz zapalił grubą, woskową świecę w lichtarzu stojącym pośrodku blatu. Płomień sprawił, że cienie zalegające w kątach ożyły. Zgasił żarówki i biblioteka pogrążyła się prawie w zupełnych ciemnościach. Goście zasiedli wygodnie.
– Co was interesuje? – zapytał.
– Ktoś zbudował golema – wyjaśnił Alchemik.
Gospodarz się uśmiechnął.
– Oczywiście, że zbudowano golema. Jak w każdym pokoleniu. Dlaczego was to niepokoi?
– Kto go zbudował? – Stanisława aż poderwała się z miejsca.
– Nie wiem, nie dopuszczono mnie do wszystkich tajemnic. Kazano mi jednak odpowiedzieć na wasze pytania. Oczywiście na te, na które będę znał odpowiedź.
– Ktoś użył golema cztery dni temu. Próbował nas zabić – zaczęła Monika.
– Niemożliwe.
– Ktoś go zbudował, wykorzystując glinę z waszego cmentarza – dodał Alchemik.
Apfelbaum milczał, zadumany.
– Jeśli macie rację – powiedział wreszcie – to muszę zawiadomić naszych. Jesteście pewni, że to był golem?
– Wpakowałyśmy w niego ze dwadzieścia kul. A zamiast krwi miałyśmy na podłodze warstewkę glinianego pyłu – wyjaśniła alchemiczka.
– Dziwne. – Antykwariusz poprawił binokle na nosie.
– Może opowie pan nam coś więcej na temat golemów? – zagadnęła Katarzyna.
Po twarzach Stanisławy i Mistrza przebiegł cień zniecierpliwienia. Jednak starzec nie dostrzegł tego. Usiadł wygodnie i zaczął wykład.
– Wedle naszych wierzeń raz na trzysta sześćdziesiąt lat Bóg pochyla się nad światem, jak kiedyś pochylił się nad Sodomą i Gomorą. Patrzy i ocenia nas, a w jego sercu wzbiera smutek i żal. Czy wiecie, jak mógł być oddalony los tych dwu miast?
– Bóg wysłał do nich Abrahama. Ten miał głosić nawrócenie i szukać sprawiedliwych. Gdyby znalazł choć jednego, Bóg zmieniłby swój wyrok – odparła księżniczka.