Литмир - Электронная Библиотека
A
A

A może… Patrzy na księżniczkę Monikę. Dziewczyna ma sztylet z bułatu. Od jak dawna nie produkuje się takich rzeczy? Chyba z tysiąc trzysta lat… Alchemik uśmiecha się pod wąsem. Projekt jelca i rękojeści ma, zastanawiał się, jak wykuć głownię. I jakiego metalu użyć. Już wie.

* * *

Stanisława już wcześniej wiedziała, że szkoła bywa niekiedy kopalnią idiotycznych pomysłów. Na przykład dzisiejsza wycieczka do muzeum. Pociąg do Warszawy mają o dziesiątej, więc dyrektor uznał, że klasa ma przyjść do szkoły na dwie pierwsze lekcje, a potem podreptać na dworzec. Kretynizm. Lepiej byłoby, żeby dziewczyny pospały sobie godzinę dłużej, a zbiórkę można by urządzić na peronie… No cóż, nie wypada otwarcie zlekceważyć polecenia zwierzchnika. Ale widać, że nauczycielka jest wściekła.

Chodzi po szkole z taką miną, że uczennice przemykają chyłkiem pod ścianami. Alchemik dla odmiany jest dziwnie przygaszony. Na drugą lekcję przyszedł idealnie punktualnie, ale nie ma siły poprowadzić normalnych zajęć. Zarwał noc, wykonując dziesiątki doświadczeń chemicznych i fizycznych. Długą chwilę wodzi wzrokiem po klasie, jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, gdzie jest. Wygląda mu na to, że to te same cielaczki, z którymi miał poprzednią godzinę. No tak, Monika siedzi sobie grzecznie w kąciku. Wreszcie zdołał się opanować.

– Na dzisiejszych zajęciach obejrzymy sobie trochę preparatów pod mikroskopem – powiedział.

Z torby wydobył niewielki, mosiężny tubus, oparty na stelażu. Po sali przebiegł szmer. Uniósł głowę i szepty umilkły.

– Kupiłem tę zabawkę w antykwariacie. To mikroskop szpitalny z końca XIX wieku. Mimo że ma ponad sto lat, nadal działa.

– A nie lepiej byłoby użyć nowego? – Gosia wskazała szafkę, w której stały rzędem całkiem porządne urządzenia.

– Owszem, są całkiem niezłe, ale chciałbym się dziś cofnąć do roku 1882, kiedy doktor Robert Koch odkrył prątki gruźlicy… A zatem bierzemy wycinek zarażonego płuca bydlęcego… – Otworzył słoik z cieczą i peseta wydobył z niego kawałek szaroróżowej tkanki.

Kilka uczennic odruchowo szarpnęło się w tył. Popatrzył na nie i po raz pierwszy tego dnia na jego wargach pojawił się lekki uśmiech.

– Spokojnie, to formalina. Bakterie są martwe. Nie zarazicie się.

Formalina. Ostry zapach środka konserwującego przypomniał mu opowieść dozorcy pilnującego wydziału biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Czerwonoarmistów było trzech. Sterroryzowali starego pepeszami i dobrali się do szafki z preparatami. Myśleli widocznie, że martwe zwierzęta zakonserwowane są spirytusem. No i się przeliczyli. Popełnili śmiertelną pomyłkę…

Z ogromną wprawą odciął kawałek i wrzucił resztę do słoika. Szkiełko podstawowe, drugie cieńsze do nakrycia… Przez dłuższą chwilę regulował obraz. Jak pokazać wyniki dziewczętom? Zapraszać po kolei, żeby sobie popatrzyły? Będą gadać, przepychając się, narobią chaosu w całej pracowni.

Wyjął z teczki kamerę cyfrową. Pierścień podtrzymujący dorobił już wcześniej. Zainstalował urządzenie przy starym mikroskopie, a potem połączył kablem z telewizorem. Pstryknął pilotem i na ekranie pojawił się obraz.

Dwa urządzenia, jedno z XIX wieku, drugie z XXI, są w stanie działać razem. Tak jak urodzona w IX wieku Monika dogaduje się z koleżankami, które przyszły na świat ponad tysiąc lat później…

– Prątki gruźlicy to te pałeczkowate struktury. – Pokazał wskaźnikiem laserowym. – Co możecie o nich powiedzieć?

– Są bardzo słabo widoczne. – Monika w lot odkryła, dokąd zmierza nauczyciel.

Uśmiechnął się do niej.

– Oczywiście. Czy któraś z was ma pomysł, co zrobić, by to poprawić?

Milczenie i bezmyślne spojrzenie dwudziestu par oczu. Tylko Monika wie, siedzi skromnie, patrząc w blat. Ale nie może jej zapytać. Już i tak uważają ją za kujonicę i lizuskę… Wzdycha w duchu. Jak to się dzieje, że nawet w najlepszej szkole motłoch zawsze stara się sprowadzać elitę do parteru?

– Armauer Hansen, lekarz z norweskiego miasta Bergen, rozwiązał ten problem w 1869 roku… – Obraz zniknął z ekranu, Alchemik po prostu usunął preparat. – Czy któraś z was wie, kim był doktor Hansen?

Monika uśmiechnęła się leciutko.

– Księżniczko…

Omal nie palnął się w głowę. A to się wygadał.

– Doktor Hansen był dyrektorem bergeńskiego leprozorium. – Monika przeszła do odpowiedzi błyskawicznie. Miała nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na nieopatrzne słowa Mistrza Michała. – Prowadził badania nad trądem. Zawdzięczamy mu najlepsze opisy kliniczne tej choroby.

Alchemik umieścił preparat w krystalizatorku, zalał wodą i wpuścił do niej kilka kropli atramentu z własnego wiecznego pióra.

– Kontynuuj proszę – polecił.

– Poprzedni dyrektor, doktor Danielsen, uważał trąd za chorobę dziedziczną. Doszedł do tego wniosku po osiemnastej nieudanej próbie zaszczepienia jej na samym sobie… Hansen obalił tę teorię dzięki badaniom mikroskopowym. Jego metoda…

– Jego metoda była bardzo prosta – wszedł jej w słowo. – Po prostu zabarwił preparat atramentem.

Strzeliła wzrokiem po klasie. Spodziewała się wrogości, a tymczasem… Tymczasem koleżanki patrzą na nią z zainteresowaniem i życzliwością. I czuje coś jeszcze. Solidarność. One są zadowolone, że przynajmniej jedna wiedziała, dokąd zmierza tok rozumowania nauczyciela.

Na ekranie znowu pojawiła się próbka. Tym razem była barwy sinobłękitnej.

– Jak widzicie, tkanka zaabsorbowała barwnik dość równomiernie, natomiast bakterie gruźlicy wchłonęły go dużo więcej i są obecnie doskonale widoczne. Metoda Hansena została szeroko zastosowana przez Amerykanów, na przykład w leprozorium Molokai, zaś w Europie przez następne dwadzieścia lat uważano ją za nienaukową i oficjalnie zwalczano…

Przez salę przetoczył się chichot. Mistrz westchnął. Jakoś nie idzie mu ta robota, pomijając, że uczennice kręcą się na wszystkie strony, to jeszcze śmieją się w nieodpowiednich miejscach…

Druga połowa lekcji to rysowanie preparatów. Każda z dziewcząt dostała jeden nowy mikroskop i płytkę z kolekcji dydaktycznej. Szeptały między sobą, niepewne jak wykonać zadanie. Alchemik milczał. W jego kieszeni spoczywał kawałek skały z ziarnami złota, który dostał od przeora. Bryłka niepozorna, ale ważka. To nie jest naturalne złoto. Podobnie jak to, które robił przy użyciu tynktury, jest w minimalnym stopniu skażone radioaktywnym polonem, ale szczegółowe testy wykazały domieszkę rtęci i radioaktywnego jodu. Jod posiada dziesięć w miarę trwałych izotopów. Mają czas rozpadu połowicznego od kilku godzin do sześćdziesięciu dni. Nie udało mu się określenie ich proporcji, a tym samym poznanie wieku próbki, choć miał do dyspozycji świetnie wyposażone laboratorium klasztorne. Czuje jednak przez skórę, że bryłka jest bardzo świeża.

W ciągu ostatnich dwu tygodni ktoś tu, w Krakowie, wyprodukował i wprowadził w obieg sztuczne złoto, co więcej, uzyskane bez użycia tynktury, „sposobem numer dwa”… Ile go zrobił? Co najmniej dwieście gramów. Metoda prania kruszcu i wprowadzania go na rynek jest banalnie prosta i w pewien sposób doskonalsza niż jego pomysły z odlewaniem sztabek.

Raz już spotkał członków Bractwa Drugiej Drogi. Wtedy zdołał ujść z życiem. Czy i tym razem wystarczy mu szczęścia? Jeszcze nic się nie wydarzyło. Nikt nie zginął, a jedynym śladem obecności wroga jest kawałek kamienia, spoczywający w kieszeni. Dlaczego w takim razie nie może pozbyć się straszliwego przeczucia nadchodzącej zagłady?

Zadźwięczał dzwonek.

– Dopilnuj – powiedział do Moniki po grecku i natychmiast wyszedł z klasy.

– Dajcie preparaty – poleciła, biorąc z biurka pudełko.

– O rany, fajna lekcja była. – Gosia przygryzła warkocz. – Skąd wiedziałaś o tym trądzie?

– Kiedyś trochę czytałam na ten temat – wyjaśniła.

Pozbierała szklane płytki, mikroskopy powkładała do pudełek i umieściła w szafie. Zamknęła ją na kłódkę, klucz zaniesie do pokoju nauczycielskiego. Obrzuciła pomieszczenie uważnym spojrzeniem. No, ładnie, Alchemik zostawił swój mikroskop. Zawinęła go w foliową torbę i włożyła do teczki.

13
{"b":"100375","o":1}