Rozdział II
Nieskończenie głębokie są lochy Watykanu.
Kopano je w tajemnicy całymi latami. Wiele pięter w dół i w dół. Pomieściło się w nich wszystko. Tajne więzienia, sale tortur, groby różnych potomków papieży z ciemniejszych okresów historii Kościoła. Ale najważniejsze były archiwa. W naszych czasach, gdy cele więzienne zarosły pajęczyną, a wymyślne maszyny, służące do robienia bliźnim rozmaitych krzywd, stanęły na zawsze unieruchomione przez rdzę, archiwa nadal pozostały dość często odwiedzanym miejscem. Pomieściły setki ksiąg, dla których nie wystarczyło miejsca na powierzchni ziemi. Ksiąg, które stanowiły śmiertelne niebezpieczeństwo.
W jednym z takich archiwów, czterdzieści metrów poniżej powierzchni placu św. Piotra, siedzieli dwaj mężczyźni. Bez przesady można powiedzieć, że znajdowali się w najlepiej strzeżonym miejscu na ziemi. Aby się tu dostać, pokonali cały labirynt przejść i wind, wypakowany szczelnie najnowocześniejszą techniką. Minęli dziesiątki gwardzistów uzbrojonych nie w halabardy, jak ci na powierzchni, ale w pistolety maszynowe. I wreszcie zatrzasnęły się za nimi stalowe drzwi pozbawione od środka jakichkolwiek urządzeń mogących posłużyć do ich sforsowania. Mężczyźni mieli zezwolenie na otworzenie jednego tylko z dziesiątków sejfów i wyjęcie z niego tylko jednej teczki, ściśle określonego koloru.
Nad archiwum, w specjalnym pomieszczeniu czuwał zaufany archiwista. Obserwował każdy ich ruch za pomocą kamery. Nawet on nie wiedział, co konkretnie mają czytać. Znał jedynie numer sejfu i kolor teczki. Miał jasne rozkazy. Jeśli otworzą którykolwiek z innych sejfów lub wydobędą teczkę innego koloru, on naciśnie guzik. Specjalna pompa odessie z pomieszczenia powietrze. Gdy ustaną oznaki życia, do środka wejdą dwaj niepiśmienni strażnicy, włożą teczkę na miejsce, nie zapoznając się z jej zawartością, a następnie oddadzą strzały kontrolne w tył czaszek obu czytelników. Ciała zostaną spalone. W razie gdyby strażnicy wykazali się najmniejszą niesubordynacją, należało wcisnąć guzik jeszcze raz. Proste jak drut. Obraz przekazywany przez kamerę był zawsze leciutko rozmazany. Na tyle, aby nawet strażnik nie mógł czasem przeczytać dokumentów, którymi zajmować się będą upoważnieni.
Archiwista nie był w stanie opuścić pomieszczenia kontrolnego, dopóki przebywający piętro niżej będą zaznajamiać się z zasobami sejfów. Gdyby nacisnął klamkę, zanim opuszczą pomieszczenie, nastąpiłaby detonacja ładunku wybuchowego, który miał przytwierdzony za pomocą specjalnej obroży na szyi. Gdy obaj czytelnicy znajdą się na górze, dowódca warty przyśle klucz od obroży pocztą pneumatyczną. Specjalna elektroda kontrolowała cały czas pracę serca strażnika. Gdyby przypadkiem zaczął się zawał lub serce przestało mu bić, procedura wypompowywania powietrza z czytelni zaczynała się samoczynnie. Ponadto na stole w zasięgu ręki miał pistolet z jednym nabojem. Na wszelki wypadek. Do osobistego użytku, z załączoną dyspensą na samobójstwo.
Dwaj mężczyźni siedzieli w czytelni nad błękitną teczką. Pierwszy z nich był prostym księdzem. Nazywał się Herberto Saleta. W tym pomieszczeniu znajdował się po raz pierwszy (i zapewne ostatni) w życiu. Sprawiał sympatyczne wrażenie. Wysoki, szczupły, młody, ciemnowłosy, o gorejących oczach w ascetycznej twarzy. Jego towarzysz stanowił jego całkowite niemal zaprzeczenie. Niski pulchny, siwowłosy staruszek o miękkim spojrzeniu krowich oczu. Przedstawiał się jako kardynał de Agrassija. On też pierwszy się odezwał.
– Zapoznam cię teraz bracie ze szczegółami twojej misji.
– Wielki to dla mnie zaszczyt wasza eminencjo, niemniej jednak uważam, że nie zasłużyłem sobie…
– Mój drogi. W całej Portugalii nie mamy lepszego od ciebie egzorcysty. Od przyjęcia święceń przed siedmiu laty przeprowadziłeś dwadzieścia siedem spraw, z których większość sprawiała wrażenie beznadziejnych. Ponadto znasz język polski, co też nie jest bez znaczenia.
– Studiowałem filologię słowiańską…
– Ponadto kilka innych kierunków. Wiem.
– Jakie jest moje zadanie tym razem?
– No cóż, nie jest specjalnie łatwe. Powiedzmy sobie otwarcie, jeśli ci się uda będziesz pierwszym, który osiągnie sukces. Jeśli ci się nie uda, to nie zawali się od tego świat. Co najwyżej wybuchnie jakaś wojna lub epidemia. Albo pojawi się kolejny wysyp rozlicznych sekt. Może jakiś czas będzie straszyło.
– Jestem gotów ponieść ryzyko.
– Wobec tego przedstawię ci całą sprawę. W Polsce znajduje się miasto Chełm. Na wschodzie Polski, jeśli mam być konkretny. Miasto to istniało od wielu stuleci, gdy przybył tam książę Daniel, późniejszy władca halicko-włodzimierski. Zburzył pogańską świątynię, zniszczył posąg miejscowego bożka. Był to jeden z ostatnich w tej części Europy bastionów pogaństwa. Połowa dwunastego wieku. W każdym razie, konający na skutek poćwiartowania kapłan rzucił klątwę, i zapowiedział, że co sto lat będzie wracał, aby się mścić. Oczywiście, my znając w przybliżeniu datę jego powrotów, zadbaliśmy o to, żeby wysyłać tam kolejnych egzorcystów.
– Jaka była skuteczność ich działań?
– Niewielka. Zazwyczaj udawało się zabić kapłana, a i to nie zawsze. A tymczasem należałoby odnaleźć posąg i unieszkodliwić go.
– Posąg… Nie został zniszczony?
– Został najprawdopodobniej rozbity, ale to nie zniweczyło jego możliwości.
– Jak on wygląda?
Z doniesień wynika, że przedstawia wielkiego białego niedźwiedzia. Ale nie mamy pewności.
– Gdzie znajdował się pierwotnie?
– Prawdopodobnie w miejscu zwanym Górą Dziewic.
– Co jest w tej teczce?
– Raporty poprzednich wysłanników.
– Rozumiem, że mam mało czasu? Jak długo mogę się przygotowywać?
– Wedle naszych ustaleń kapłan działa od kilku lat. Mieliśmy dużo szczęścia. Ruscy trzymali go w wariatkowie. Ale uciekł im. Wczoraj. Może zostanie zatrzymany na granicy. Może zostanie zastrzelony przy jej przekraczaniu. Masz synu dwie godziny na zapoznanie się z tymi raportami Potem odwieziemy cię na lotnisko i pobłogosławimy. Paszport z polską wizą jest już gotowy.
Egzorcysta bez słowa przysunął do siebie teczkę i wydobywszy z niej kilkanaście kart różnego formatu, zaczął zapoznawać się z ich treścią.
* * *
Jakub Wędrowycz stał w niewielkiej ciasnej obórce zbudowanej z bloczków gazobetonowych. W kącie obórki leżała jałówka a raczej to, co z niej zostało. Zwierzę żyło jeszcze, ale widać było, że długo nie pociągnie. Ślady ukąszeń dwu par zębów gęsto znaczyły jej grzbiet. Musiała stracić większą część swojej krwi. Tomasz stał w drzwiach, czekając na wynik oględzin. Właściciel jałówki Marek Łysenko siedział na ławce przed oborą i kurzył skręta machorki. Egzorcysta wstał i ruszył do wyjścia.
– I jak? – zaciekawił się Tomasz.
– Źle. Ona zaraz zdechnie. Straciła za dużo krwi.
– Starałem się zatamować krwawienie – powiedział właściciel. Ale nawet zasypka nic nie dała.
– Myślę, że wstrzyknięto jej coś w rodzaju tego enzymu, który mają w sobie pijawki, a który uniemożliwia krzepnięcie krwi. Zauważyłem dziewięć śladów ugryzienia.
– Wybaczy pan głupie pytanie, wampiry? Jakub zamyślił się na chwilę.
– Nie da się wykluczyć. Raczej nie wygląda to na robotę złośliwego sąsiada uzbrojonego w widły.
– I co pan teraz myśli robić?
– Przejdę się na wojenny cmentarz i popatrzę na groby. Jeśli wampiry mogą zamieniać się w nietoperze, to powinna być jakaś dziura, którą wyłażą z ziemi.
– Tyle lat był spokój…
Jakub stał i węszył. Nigdy nie miał specjalnie dobrze rozwiniętych zdolności wyczuwania zjawisk paranormalnych, ale tym razem poczuł coś jakby naładowanie powietrza. Włosy stanęły mu dęba. Skronie pokrył pot.
– Coś nadciąga ze wschodu – powiedział. Jakaś zła siła. Właściciel nie wierzył specjalnie w zdolności Jakuba, ale nie okazał tego.