Rozdział V
Iwan Iwanowicz Iwanów dotarł do Uchań zaraz po południu. Znacznym wysiłkiem umysłowym zmienił nieco swój wygląd. Dla postronnego obserwatora przynajmniej dla takiego podatnego na sugestię, wyglądał obecnie jak trzydziestoletni terenowy działacz partyjny. Postarał się nawet o odpowiedni garnitur i czerwony krawat. Zaraz koło kościoła napotkał starszą kobietę.
– Dobry. Gdzie tu mieszka niejaki Karwowski?
– Coś pan, już trzy lata jak pochowany. – Nie żyje?
– A pewnie. Wychlał ponoć trzy litry bimbru za jeden raz. I wyzionął ducha. I chwała Bogu. Żyć się nie dawało. Tylko ktoś go obraził, zaraz rzucał urok. A to grad, a to świerzb. Wytrzymać się nie dało. A ten bimber to dostał ponoć od takiego z Wojsławic, jak mu tam… Wędrowycza.
– A gdzie mieszkał póki żył?
– A tam na górze za pałacem. Znajdziecie drogę wysadzaną kasztanami, potem będzie pałac i zaraz za pałacem stoi jeszcze resztka z jego chałupy. Taka polepiona gliną.
– Dziękuję bardzo.
Ruszył drogą, gdy tylko zniknął kobiecie z oczu, zrezygnował z kamuflażu. Znowu był złośliwym staruszkiem o chytrych oczkach. Gwizdnął przez zęby. Psy pojawiły się z powietrza. W rzeczywistości były tam cały czas, tyle tylko, że niewidzialne. Koło kapliczki nad źródłem poczuł dziwne mrowienie pod skórą. Przystanął i zaczął nasłuchiwać.
– KTOŚ TY? – Pytanie pojawiło się w jego mózgu znienacka.
Rozejrzał się dookoła. Głos promieniował prosto z powietrza.
– A ty? – Zapytał półgłosem.
– PABLO DE TORRALBA. INKWIZYTOR.
– Nie mamy żadnych wspólnych tematów do rozmowy.
– WYNOŚ SIĘ. NIC TU PO TOBIE.
– Gadaj zdrów. Przyszedłem w odwiedziny.
– JESTEM OPIEKUNEM TEGO MIASTA. WYSTARCZY MI, ŻE MUSIAŁEM ZNOSIĆ TEGO ZAFAJ- DANEGO CZAROWNIKA PRZEZ TYLE LAT. IDŹ STĄD.
– Wiesz co, inkwizytorze, chyba popełniasz błąd. – PRZYPOMNIJ SOBIE JAK ZABIŁEM CIĘ
W CHEŁMIE CZTERYSTA LAT TEMU. JAM CIĄGLE ZMYŚLNY.
Dwa psy eksplodowały jak petardy, zachlapując wszystko wokół strzępkami mięsa. Czarownik skrzywił się lekko.
– Mlgełe. Operłut. Chaprędź. – Wymamrotał, robiąc rękoma osobliwy znak.
Ziemia wokół jego stóp strzeliła na chwilę płomieniem. Gdy wygasła, nie słyszał już żadnego głosu w swojej głowie.
– Postarajcie się o nowego opiekuna – powiedział w przestrzeń.
Echo jego słów dotarło do wioski i zatańczyło wokół kościoła. Przechowywany w jego ołtarzu srebrny sztylet drgnął i pokrył się czarnymi plamami. Relikwia. Sztylet człowieka, który spalił tu kiedyś kobietę w imię miłości. Sztylet człowieka, dzięki któremu ludzie nauczyli się kochać i wybaczać sobie. Sztylet człowieka, który oczyścił się ze swoich grzechów, dobrowolnie oddając swoje ciało na pastwę płomieni.
Iwan Iwanowicz niebawem znalazł się w chacie Karwowskiego. Dach zapadł się już dawno, ale ciągle działał czar chroniący to miejsce przed wilgocią. Czarownik przekopał ruinę, poszukując jakichś notatek, które mogłyby mu się przydać. Nie znalazł nic. Karwowski nie umiał pisać. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań.
* * *
Herberto Saleta siedział w swoim pokoju, w niewielkim hoteliku koło dworca. Przeglądał w skupieniu udostępniona mu przez wojewódzkiego konserwatora zabytków dokumentację. Wykopy warstwy kulturowe, ślady osadnicze. Zabezpieczone elementy dekoracyjnej kamieniarki. Wśród nich był kamień przypominający łapę niedźwiedzia. Na karcie dokumentacyjnej podany był numer inwentarzowy. Herberto przepisał go sobie do notesu z zamiarem sprawdzenia później jak to wygląda w rzeczywistości. Teraz bardziej ciekawiło go, co innego. Źródło dziwnego niepokoju zmieniło swoje położenie. Obecnie woń zła dobiegała go bardziej z południa. Nie mógł jednak precyzyjnie określić ani kierunku, ani jej natury. Zmysły, w które wyposażone było jego ciało, nie nadawały się do tego celu. Musiał posłużyć się czymś innym.
Z torby podróżnej wydobył strzykawkę, igłę oraz buteleczkę pełną czegoś. Napis na buteleczce był całkowicie niewinny. Zawartość do napisu miała się tak jak pięść do nosa. Naciągnął trzy centymetry sześcienne i położywszy się na kozetce, wstrzyknął sobie zawartość. W oczach momentalnie mu zmętniało. Mózg otworzył się, a w chwilę później egzorcysta opuścił swoje ciało, udając się na astralną wędrówkę. Wyprysnął do góry jak świeca. Znalazł się wysoko nad miastem. Popatrzył na południe. Nad górą w pobliżu Uchań unosił się słup czarnego światła. Postarał się wyostrzyć nieco wzrok, ale nie udało mu się to. Obawiał się zbliżyć do słupa. Ciało astralne było dość podatne na magiczne uszkodzenia.
Zamiast tego postarał się wsłuchać w rytm życia miasta. Każde skupisko ludzi jest jak wielkie serce. Bije pewnym rytmem generowanym przez ludzkie myśli i uczucia. Są zdrowe miasta, gdzie rytm jest czysty i mocny. Są chore miasta, gdzie żyją źli ludzie. Większość miast, w których rytm wsłuchiwał się podczas astralnych wędrówek, miała bardzo chore dusze. Tu nie było nawet tak źle. Ludzie mieli dobre myśli. Ale było coś jeszcze. Puste przestrzenie pod miastem odbijały rytm, zniekształcając go w chore zawodzenie. Myśli wracały do ludzi skrzywione. W lochach coś było. Zagłębił się pod ziemię.
Atmosfera tam panująca była po prostu straszna. Powietrze naładowane zostało kiedyś nienawiścią, która teraz parowała do góry, między żywych. Nienawiść wciskała im w ręce noże i siekiery i butelki wódki. Postarał się zbliżyć do jej czarnych źródeł. Promieniowała z niewielkiego pomieszczenia w bocznym ciągu galerii. Jej źródłem był szkielet człowieka w resztkach munduru i papasze na głowie. Drugie źródło znajdowało się tuż obok. Nienawiść promieniowała od przeszło trzydziestu szkieletów. Fale jednej i drugiej złości interferowały to wzmacniając się, to słabnąc. Ciało astralne zaczęło niszczeć. Musiał opuścić to miejsce. Przeniósł się w inny korytarz. Tu także coś było. Ukryło się przed nim w ścianie. – Kim jesteś? – zapytał.
Coś ukrytego w ścianie nie udzieliło mu odpowiedzi. Wciskało się głębiej. Aż wreszcie kontakt zerwał się. Wyprysnął na powierzchnię ziemi. Wiedział już dużo, ale ciągle był w nim głód wiedzy. Postanowił odszukać człowieka, którego minął w parku. Przeszukiwał miasto. Nie znalazł. Zdziwiło go to. Czuł, że ten dziwny osobnik jest tu w jakiś sposób przypisany. Odłamki jego myśli tkwiły w murach domów, w korze drzew, w postaci plam paskudziły chodniki. Na niewielkim placyku u zbiegu dwu ulic, znajdowała się bardzo stara plama krwi. Koło niej na ławeczce leżał jakiś starzec. Był martwy. Obok niego stał jakiś młodzieniec i milicjant spisujący protokół. Po chwili nadszedł także lekarz. Umysł nieboszczyka jeszcze pracował. Czaszka odbijała echo jego myśli. Myśli, które miał na chwilę przed śmiercią. Myśli wiązały się z tamtym człowiekiem. Płonęły zimnym błękitnym płomieniem nienawiści. Jak spirytus. Jak spirytus oszałamiały stojących wokoło. Milicjant miał ochotę spałować młodego Niemca. Lekarz miał ochotę zaprzestać prób reanimacji. Młody Niemiec chciał mieć w kieszeni rewolwer i zastrzelić tych dwu niedorajdo w.
Ciało fizyczne ściągnęło jego duszę z powrotem. Wrócił. Otworzył oczy. Ciało pokryte miał kropelkami krwi, które przeniknęły przez skórę. Zdarzało mu się to i wcześniej. Za każdym razem był potem chory przez kilka dni. Poczuł zniechęcenie. Nie dowiedział się właściwie nic ciekawego, a stracił znaczną część swoich sił żywotnych. Sił, które musiał oszczędzać na ostateczną rozgrywkę.
* * *
Zmierzchało się już. Właśnie w tym momencie, w którym Jakub czarował na swoim podwórku, posterunkowy Birski wszedł w opłotki gospodarstwa, w którym od siedemdziesięciu lat mieszkał Semen Korczaszko. Rozejrzał się dookoła. Nic ciekawego nie wypatrzył. Podszedł do drzwi i zapukał. W tej chwili poczuł, że za jego plecami stoi człowiek z siekierą w ręce. Wrażenie to potęgował cień, który zachodzące słońce rzucało na ścianę. Odwrócił się. Za nim istotnie stał jeden z wnuków, a może i prawnuków gospodarza. I faktycznie trzymał siekierę w ręce.