Rozdział VI
Holmes i oficer kontrwywiadu o mordzie pitekantropa weszli do celi w areszcie w Chełmie. Dla kamuflażu mieli na sobie milicyjne mundury. Zresztą, naczelnikowi aresztu też podali się za wysłanników komendy głównej. W celi siedział tylko jeden mężczyzna. – Józef Romański? – zapytał pitekantrop. Więzień podniósł na nich wodnistobłękitne oczy. Na widok małpoluda w milicyjnym mundurze szarpnęło nim do tyłu.
– Jezu – wymamrotał. – To już tak źle, że trzeba z goryli uzupełniać kadry?
Oficer parsknął, obnażając spiczaste kły.
– Licz się ze słowami – warknął gardłowo. Aresztant leciutko pobladł.
– Tak jest.
– Jesteś Józef Romański?
– Tak.
– Z zawodu kamieniarz, zatrudniony ostatnio przy wykonywaniu kamiennych detali architektonicznych w Lublinie, aresztowany za przemyt średniowiecznej rzeźby ze Związku Radzieckiego do Polski? Wydany nam przez Ruskich. Wyrok pięć lat więzienia, czekasz na uprawomocnienie się wyroku.
– Tak jest.
– Chcesz dostać wyrok w zawieszeniu?
– O tak! Co mam zrobić? Załatwić jeszcze jedną taką rzeźbę?
Obaj funkcjonariusze demonstracyjnie zatkali sobie uszy.
– Z nami – polecił pitekantrop.
Wyszli na jedno z wewnętrznych podwórek. Stała tu wielka bryła kredy. Na pieńku do rąbania drewek obok leżały dłuta i młotki.
– Zadanie dla ciebie jest takie. Masz wykuć z tej bryły posąg niedźwiedzia. Posąg musi wyglądać na prasłowiański. Rozumiesz?
– Jasne. Zawsze bardzo lubiłem zabytki.
– No to do roboty. Masz czas do rana.
– Do rana? – zdenerwował się więzień. – A jeśli nie zdążę?
– No to posiedzisz pięć latek. I już my się postaramy, żeby zapominano cię przy okazji wszystkich amnestii i żebyś nie wyszedł za dobre sprawowanie przed czasem.
Więzień splunął ponuro.
– Zrobi się – powiedział. – Niedźwiedź ma być stojący czy siedzący?
– To ty jesteś fachowcem od starożytnych zabytków. Zrób takiego, który będzie wyglądał autentycznie.
– Potrzebowałbym jeszcze, chociaż zdjęcia jakiegoś misia. Skąd wezmę proporcje?
Holmes wyłowił z kieszeni srebrną monetę dziesięciojuanową z wizerunkiem pandy, którą dostał kiedyś na raucie w ambasadzie ChRL.
– Do zwrotu – zastrzegł.
– Ale to panda, a nie niedźwiedź – zaprotestował artysta.
– Zamknij się – warknął Małpiasty – bo wrócisz do celi. Pracował całą noc, klnąc pod nosem z nienawiści do głupich gliniarzy i ich zachcianek. Ale im był bliżej końca pracy, tym lepiej się czuł. Pięć lat wolności nie chadza piechotą. A gdy wstawał świt, nawet fakt, że od ciężkiej pracy popękały mu ręce, nie martwił go już. Trzymanie śliskiego od krwi młotka i ból przy każdym uderzeniu dłuta warte były tej ceny. A rano Herberto znalazł na drzwiach pokoju kartkę:
Posąg, przedstawiający niedźwiedzia, znajduje się na prawosławnym cmentarzu na Górce.
Życzliwi.
Ale był zbyt osłabiony po astralnej wycieczce, aby móc to sprawdzić.
* * *
Kuropatwa przysiadła nad rozsypanymi na polu koralikami. Przyglądała im się przez chwilę, a potem dziobnęła jeden z nich. Jakub, leżący w pobliskich krzakach, uniósł procę i wystrzelił ołowianą kulką. Ptaszek padł. Kłusownik podbiegł do niego i ukręciwszy mu łepek wepchnął do niedużego worka. Właśnie zamierzał zabrać się do domu, gdy poczuł, że ktoś go obserwuje. Uniósł głowę. Kawałek dalej siedział w powietrzu staruszek o złośliwych oczkach.
– No i spotkaliśmy się wreszcie – powiedział.
– Iwanów? Iwan Iwanowicz?
– Zgadza się. Widzę, że słyszałeś o mnie.
– Słyszałem.
– Wobec tego myślę, że możemy się dogadać.
– Źle myślisz. Wynoś się z tej ziemi. Ta dolina jest pod moją opieką.
– Stale ostatnio słyszę tą śpiewkę. Ale ja nie słucham żądań byle, kogo. Ten- Który- Zna- Miód posłał mnie z pewną misją.
– Ten-Który-Wie-Gdzie-Jest-Miód? Jeh Bohu! Mied-wied. Jesteś kapłanem Niedźwiedzia z Chełma.
– Zgadza się. Jesteś ze mną czy na mnie?
– Przeciw tobie.
– To bardzo niedobrze. Widzisz, zawsze mam ten sam problem. Przybywam do miasta zmęczony i z miejsca muszę toczyć walkę. I dotąd przegrywałem. Dlatego muszę znaleźć miejsce, aby się wzmocnić. Wybrałem sobie Uchanie i chatę Karwowskiego, ale ty go zabiłeś już dobrych parę lat temu.
– Nikogo nie zbijałem. Zmarł na skutek zbyt wysokiego stężenia bimbru we krwi.
– Można to tak określić. Ale bimber miał ponoć od ciebie.
– Kto tak mówi?
– Wszystkie wróble o tym ćwierkają. Nieważne. Zatrzymam się w Wojsławicach.
– Nie zgadzam się.
– Nie zamierzam pytać cię o zgodę.
– Wykurzę cię.
– Powodzenia. Ale raczej ci się to nie uda.
– Pożałujesz, że w ogóle się tu pokazałeś. – A ty pożałujesz, że stanąłeś na mojej drodze. Pstryknął palcami. Jego postać zniknęła, a za to, choć nie w tym samym miejscu, pojawiły się dwa paskudnie brudne wilczury. Wyszczerzyły zęby i warcząc, zaczęły się zbliżać.
Jakub wyjął z kieszeni swoją procę i nabił ją wyciętą z blachy gwiazdką. Widział takie na jednym fllmidle o Ninjach; na video, gdy niedawno przy świętach odwiedzał syna w Warszawie. Wystrzelił. Pierwszy pies, trafiony między oczy, wyzionął ducha. Drugi skoczył, otwierając paszczę. Dłoń egzorcysty wystrzeliła do przodu i psisko nadziało się na nią. Sięgnęło do połowy ramienia. Jakub rozprostował palce w psim żołądku i złapawszy za coś miękkiego, ścisnął z całej siły. Pies zaskomlał przeraźliwie. Skomlenie wypadło dość nieszczególnie, bo cały pysk wypełniony miał ręką tego człowieka, którego miał zagryźć. Zaraz potem druga ręka wyłowiła z cholewy buta bagnet i pies zakończył swoje życie. Pogromca zarzucił go sobie na ramię i ruszył w stronę pobliskiego domu.
– Będzie cielęcinka na kolację – powiedział do osłupiałej dziewczyny, rzucając psa na ziemię.
– Pan zwariował.
– Dlaczego? – zdziwił się. – Jeśli nie chcesz, to dla ciebie są kuropatwy. Trochę wychudzone przez zimę, ale powinny być pożywne.
– Pan naprawdę chce go zjeść?
– Oczywiście. To bardzo dobre mięsko. Nie chcesz spróbować?
– Nie, dziękuję!
Wypatroszył zręcznie wilczura. Sadło zebrał osobno do rondelka i postawił na piecu, aby się stopiło. Resztę pociął na spłachetki i uwędził w niewielkiej wędzarni za domem. Wnętrzności zakopał.
– Tłuszcz stopił się – zawołała Monika z wnętrza domu. – Co zrobić z tym paskudztwem?
– Zbierz wierzchnią warstwę i wyrzuć, a resztę przelej do słoików. Przyda się.
– Nie wiem, do czego. Chyba, że do smarowania osi wozów.
– No, co ty. To znakomity środek na wszelkie choroby. Na zapalenie płuc najlepszy. A i gruźlicę można tym wyleczyć. Ale tylko łagodniejsze, początkowe stadia. A część sprzedam znachorce z Grabowieckiej. Potrzebuje do leczenia ludzi.
– To macie tu i znachorkę?
– E, partaczka bez poważniejszych osiągnięć.
– Hym, a na ból zęba pomaga?
– A co, boli cię?
– Chyba mi plomba wypadła. Zaczyna. A już za późno, żeby jechać do dentysty do Chełma.
– Wy miastowi macie fatalne zęby. Popatrz na tego Semena. Sto lat, a jeszcze ma połowę własnych.
– A resztę ze złota. Widziałam. Jak on to zrobił?
– Trzeba gryźć korę dębową. Tak raz w miesiącu. Bardzo pomaga, a na ból to znam dobry sposób, ale musi bardzo boleć, żeby się na niego zdecydować.
– No to jeszcze poczekam.
Zjedli suty obiad. Jakub miał gulasz, a dziewczyna dwie kuropatwy. Były nawet całkiem smaczne.
– Z kłusownictwa można się wyżywić? – zapytała, zmywając talerze.
– Nie. Zresztą, ja nie kłusuję. Prawo do polowań w lasach, które tu rosły, nadał mojej rodzinie jeszcze car. Mam nawet na to papiery. Wprawdzie są w archiwum, w Krasnymstawie, bo je nam zabrali po wojnie, ale można iść i poczytać.
– Cara już nie ma.