– To będzie lepsze? – Jakub podał mu następną butelkę. Gość prześwietlił ją pod światło, odkorkował i pociągnął niewielki łyk.
– Ujdzie. Daj kieliszki. Chyba trzy, chociaż dzieciom nie należy dawać alkoholu. Gdy byłem młody…
– To było sto lat temu – zaprotestował Jakub i zachichotał.
– No to, co?
– Tempom mutantur et nos mutantur ab ilis – zacytowała Monika.
– Czasy się zmieniają, niestety na gorsze – zauważył ze smutkiem Semen. Za moich czasów dzieci były grzeczniejsze, a i znajomość łaciny wykorzystywały do innych celów.
Po drugim kieliszku złagodniał nieco.
– Ale są i dobre strony nowych czasów – powiedział.
– Na przykład? – zaciekawił się Jakub, – Telewizja. Radio. A i gazety są lepiej drukowane, choć swoją drogą to w carskiej Rosji były ciekawsze.
Gdzieś w oddali zawył silnik motocykla. Dźwięk zbliżał się. Zaraz potem na podwórze wjechał Tomasz na motorze.
– Dobry.
– Dobry. Strzelisz sobie jednego?
– Nie, jestem motorem.
– To mój motor, więc nie przejmuj się.
– Tak, ale gliny nie są twoi, a i życie należy się mnie, bo sam je sobie hoduję. Jakub, jest sprawa do ciebie.
– Znowu na Zarowiu?
– Aha. Tym razem pogryzło Marka Łysenkę. Obudził się rano, a cała poduszka zachlapana była krwią. Dobrze, że udało mu się zatamować jakoś. Dziabnęło go w kark.
– Jedziesz z nami? – zapytał Jakub Semena.
– Nie, muszę wracać na obiad. Ale później wpadnę.
– Tomaszu, weźmiesz Monikę do przyczepki.
– A ona, kto?
– Moja nowa asystentka. Z uniwersytetu. Będzie nam pomagać jakiś czas.
– Aha. Miło mi poznać. Tomasz jestem.
– Monika.
Semen pognał do Wojsławic na skróty, przez pola. Oni pojechali przez Witoldów i potem koło cegielni na Chełmską. Koło domu Suwaluka odbili od drogi i pojechali przez łąki koło kółka rolniczego. Koło cmentarza wyjechali na pola i niebawem byli na Zarowiu. Marek przywitał ich na progu. Był blady i trzymał się ręką za kark. Przywitali się. Tomasz został na podwórku, a Jakub z Moniką weszli do środka.
– Bierz swój kajet i notuj spostrzeżenia – powiedział.
Położył rannego na łóżku i zerwał prowizoryczny opatrunek. Wyjętą z kieszeni linijką zmierzył odstęp pomiędzy rankami. Zamyślił się.
– I co? – zapytał leżący.
– Raczej nie ma wątpliwości.
– Zapłacę, niech pan tylko się rozprawi z tym tałatajstwem.
– Próbowałem dwa dni nazad.
– Słyszałem. Gliny całą noc przetrząsali las.
– Zabierzemy się za to zaraz. Pożyczymy łopaty i spróbujemy się dobrać do łobuzów. Notuj spostrzeżenia: – zwrócił się do dziewczyny – Rany kłute o równych brzegach głębokości około dwu centymetrów. We krwi obecność środka zapobiegającego krzepnięciu, zapewne jakiegoś enzymu.
– Zanotowałam.
– No to chodźmy przerobić rzecz w praktyce. Wzięli cztery łopaty i poszli na cmentarz.
– No, jeśli się Birski dowie, to mi z dupy nogi powyrywa – zauważył Marek.
– Spoko. Na nas pomyśli – uspokoił go Jakub.
– Co chcecie zrobić? – zaciekawiła się.
– Na wampiry jest tylko jedna metoda. Stanęli na cmentarzu. Panował tu spokój i cisza.
– Szukamy dziury w ziemi – powiedział Jakub. – Takiej, żeby przecisnął się nietoperz. Zwłaszcza koło grobów.
Monika skrzywiła się, słysząc takie zabobony. Ale posłusznie zaczęła się rozglądać. Reszta też bobrowała pomiędzy kopcami znaczącymi miejsca zbiorowych grobów.
– Jest – powiedział Marek.
Nachylili się nad dziurą w ziemi. Dziura miała jakieś dziesięć centymetrów średnicy. Jakub wydobył z ceratowej teczki latarkę i zaświecił.
– Nu, ciekawe – powiedział. – Dawajcie łopaty. Dziewczyna odsunęła się i rozszerzonymi ze strachu i zdumienia oczyma przypatrywała się kopiącym mężczyznom. Dół pogłębiał się dość szybko. Nagle Jakub wydał z siebie ostrzegawczy okrzyk i zaczął wypychać ich gwałtownie z dołu.
– Wszyscy do tyłu – krzyknął.
Cofnęli się. Nachylił się nad wykopem. Na jego twarzy odbiła się konsternacja. Monika oderwała się od drzewa i podeszła.
– Cofnij się! – rozkazał.
Cofnęła się posłusznie. Jakub wyskoczył z dołu.
– Tomasz…
– Tak.
– Byłeś w saperach.
– Tak jest.
– Czasowy zapalnik.
– Za szybko mnie wypchnąłeś, nie zauważyłem szczegółów.
– Piętnaście sekund?
– Minimum.
– Dobra. Padnij. Panno Moniko. Zapraszamy na ziemię.
Położyła się posłusznie. Leżeli i czekali.
– Co się stało? – zapytała wreszcie.
– Zaraz rypnie… – zaczął Jakub.
W tym momencie rypnęło jak diabli. Ziemia uniosła się do góry i pękła. Przysypało ich grudami. Jakub poderwał się pierwszy. Podbiegł do dziury i zajrzał do środka.
– Muszą leżeć głębiej – powiedział. – Znikajmy stąd – popatrzył na asystentkę. – Tu w wojnę partyzanci chowali broń i amunicję – wyjaśnił.
Wybiegli z lasu i puścili się szybkim marszem w stronę gospodarstwa Marka. Marika stała przy płocie i patrzyła zaniepokojona na drogę.
– Wszyscy żyjemy – uspokoił ją Jakub. – Panno Moniko, proszę wsiadać do przyczepki. Lepiej żeby nas tu nie zastali. Wrócimy w nocy – uspokoił Marka.
Gdy mknęli drogą przez las, usłyszeli syrenę jadącego przez pola radiowozu.
– Teraz to dopiero Birski będzie wściekły – zauważył Tomasz spod kasku.
– Co to właściwie było? – zapytała.
– Mina z opóźnionym zapłonem. Wykopujesz taką, myślisz że nic się nie stało, odkładasz na bok i dopiero wtedy bum.
Skręcili w Krasnystawską. Byli już koło kapliczki, gdy dogonił ich radiowóz. Zajechał im drogę. Wysiadł z niego Birski. Skrzywił twarz w uśmiechu.
– No cóż, panie Wędrowycz. Przyłapałem wreszcie pana razem z pańskim zdobycznym motorem.
– Moim motorem? – zdziwił się Jakub. – Gdzie pan tu widzi jakiś mój motor? Przecież siedzę na koniu. I nawet specjalnie na pana cześć jestem absolutnie trzeźwy.
Birski skrzywił się. Podszedł do motocykla. Popatrzył na tabliczkę rejestracyjną.
– Obywatelu Cieśluk. Proszę okazać prawo jazdy.
– Proszę – podał mu wymięty nieco dokument.
– To pański motor?
– Jasne. Bo to pierwszy raz mnie pan na nim widzi?
– Chym, gdy widziałem was na nim obywatelu wczoraj, to była to Jawa i to do tego pozbawiona przyczepki.
– Przemalowałem. A przyczepka jest pożyczona.
– A ta kicia?
– Czy wszystkim w tym mieście rozdali ten sam tekst – zdenerwowała się. – Gdzie się nie ruszę, to słyszę, że jestem kicia. Jak w takim razie nazywacie swoje koty?
– To moja córka – wyjaśnił Jakub. – Jak to się mówi, z nieprawego łoża. Przyjechała właśnie w odwiedziny i pokazywałem jej okolicę.
– A może raczej podstawowe źródła dochodów, czyli okoliczne cmentarze?
– Wypraszam sobie. Nie jestem hieną cmentarną. Jestem egzorcystą. Mam na to zaświadczenie wydane przez Polskie Towarzystwo Psychotroniczne!
Birski zamachał ręką.
– Tak, wiem. Możesz się nim podetrzeć. Zapytam inaczej. Czy to wy byliście dwadzieścia minut temu na austriackim cmentarzu?
– Coś pan. W życiu nie włóczyłem się o tej porze roku po cmentarzach.
– A co, ziemia za zimna i można się nabawić artretyzmu palców?
– Pominę milczeniem pańską wysoce obraźliwą uwagę. Chcemy kontynuować naszą wycieczkę.
– Jedźcie w cholerę. Ale ja was jeszcze złapię kiedyś na gorącym uczynku.
– No to życzę powodzenia.
Pojechali. On też zawrócił w stronę wsi. Mełł w ustach przekleństwa. I nawet miał powody.