Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wampiry?

– Aha. Dużo tego tutaj. Na austriackim cmentarzu. Choć tam wolałbym się chwilowo nie pokazywać. Gliny są wyjątkowo nieuświadomione. Ostatnio ganiali mnie nocą po lesie.

W tym właśnie momencie Semen przeskoczył na swojej klaczce Karolinie przez płot. Zsiadł z gracją z siodła.

– Dobry.

– Dobry. Co cię sprowadza tak rankiem? – A zajechałem po moje pół litra.

– Jakie pół litra? – zaciekawił się Jakub.

– Pamiętasz jak przedwczoraj na targu założyliśmy się, że będą problemy z tym koniem, którego kupił Bardak?

– No pamiętam. I co, są problemy?

– Nu. Będą go jutro grzebali.

– Konia?

– Ni. Jego. Cosik mu głowę odgryzło. Zgaduję, że ten sympatyczny ogierek. A potem jak to w kozackiej balladzie. Wyskrobał kopytkiem grób swemu panu. Gdybyś wcześniej skończył zimę – zazezował na zatarte już znaki na ziemi – to mógłby go głębiej zakopać, a tak od razu niemal znaleźli.

– A koń?

– Zwiał. I Bóg z nim. Mam nadzieję, że go nie złapią.

– Dlaczego? – zdziwiła się Monika. Semen zamyślił się.

– Koń też ma prawo do zemsty. I do samoobrony – powiedział w zadumie. A temu facetowi należało się. Ta szkapa poprawiła nasz błąd. Jego ojca trzeba było w wojnę zabić albo wykastrować. Zostało wprawdzie jego dwu braci, ale może i ich wreszcie dosięgnie przeznaczenie.

– To nieładnie tak złorzeczyć bliźniemu – zauważyła.

– Skąd wziąłeś tą miłą kicię? – zapytał Jakuba.

– Przybłąkała się – wyjaśnił egzorcysta. – No to przygarnąłem. Jeszcze by zamarzła w polu.

Staruszek roześmiał się wesoło.

– A tak naprawdę? Ugadałeś sobie miastową dziewczynę na służącą? Przecież to zazwyczaj szło odwrotnie. Dziewczyna ze wsi szła do miasta na posadę. Jeszcze pamiętam te czasy.

– Pisze pracę naukową o mnie.

– Panienka z historii? – zapytał.

– Nie, z socjologii.

– Też ładnie. Ale praca z historii byłaby lepsza. Nasz drogi Jakub był w bandzie…

– W oddziale!

– …w oddziale Wypruwacza.

– Nie słyszałam.

Uśmiechnął się, lekko odsłaniając garnitur złotych zębów.

– Może to i lepiej dziecko. Dzięki temu możesz spać po nocach.

– Hym! Mam już dwadzieścia lat.

– Wszyscy jesteście tacy sami. Jakub też nie może zrozumieć, dlaczego przez całe życie traktuję go jak smarkacza. A ja mam prawo. Gdy się urodził, ja miałem już tyle lat, że mógłby być moim synem. Ty jesteś od niego ponad trzy razy młodsza, a ode mnie pięć. A nasze drogie koniki w ogóle się nie liczą. Żyją tak krótko… Aż szkoda mi ich.

Karolina otworzyła pyskiem skobel i wypuściła Marikę z obórki. Obie kłaczki zaczęły przekomarzać się ze sobą, rżąc. Semen patrzył na nie przez chwilę pobłażliwie.

– Są jak małe dziewczynki – powiedział. – Zaplećmy im ogony w warkocze i wplećmy wstążki w grzywy, a będą się cieszyły do wieczora.

Usiedli na ławce.

– Dlaczego wy tak lubicie konie? – zapytała.

– No cóż, może ty jako przyszła socjolożka wyjaśniłabyś nam to lepiej – zaczął Jakub, ale Semen mu przerwał.

– Konie są najlepszym żywym dowodem na istnienie Boga.

– Dlaczego?

– Pomyśl, czy z nieożywionej materii mogłoby powstać coś tak doskonałego jak one, gdyby nie stały za tym jakieś wyższe siły? Przecież to niemożliwe. Sama zobacz, jakie one są ładne. A co do inteligencji, to znam wielu ludzi, nawet w tej okolicy, którzy mogliby im polerować kopyta, bo do niczego, do żadnych wyższych celów nie są predysponowani. Gdy, chym…, jakieś osiemdziesiąt lat temu studiowałem w Petersburgu geologię dowiedziałem się jeszcze o czymś. Czy wiesz, skąd wzięły się konie. Ewolucyjnie?

– Nie wiem.

– Paleontologia była wówczas w powijakach, ale nasz wykładowca prowadził własne badania. Później to sprawdziłem i okazało się, że miał rację i nauczył nas wszystkiego tak, że nie trzeba teraz specjalnie poprawiać, zmieniły się tylko niektóre datowania. Tak więc siedemdziesiąt milionów lat temu żyło zwierzątko nazywane Eohippus, czy jakoś podobnie. Było wielkości psa i biegało po drzewach, jedząc liście. Miało pięć chwytnych palców u nóg. Z przeciwstawnym kciukiem. Tyle tylko, że potem zeszło na ziemię i zamieszkało na sawannach. I palce przestały być mu potrzebne. A szkoda. Jeśli dzisiejsze konie są tak mądre, to gdyby mogły sporządzać sobie narzędzia, to pewnie dzisiaj byłyby gatunkiem dominującym na tej zakichanej planecie. Zbudowałyby cywilizację znacznie lepszą niż nasza. Może konkurowalibyśmy między sobą jako dwa gatunki istot rozumnych. Ale ktoś im kazał zejść z drzewa, abyśmy mogli narodzić się my. Ustąpiły nam miejsca. Za to miały zostać naszymi przyjaciółmi. Ale ludzie wszystko spartolą. Konie stały się naszymi niewolnikami.

– Te chyba nie narzekają.

– Te nie. To już dwa. Dwa do ilu milionów? Chcesz się przejechać?

– A mogę?

– Konie nie gryzą. To znaczy mogą gryźć i kopać, ale tego można nauczyć się unikać. Karolina!

Klacz podbiegła truchcikiem.

– Widzisz jak grzeczna.

Podniósł siodło rzucone pod ścianę, założył jej na grzbiet i zacisnął paski. Założył cugle.

– Wsiadaj kicia.

Dziewczyna wsiadła. Dał jej cugle do ręki.

– Kierujesz tak jak radzieckim buldożerem. Chcesz w lewo, ciągniesz w lewo za pasek. Chcesz w prawo, ciągniesz w prawo. Ściskasz kolanami, idzie do przodu. Wio.

Klacz ruszyła naprzód. Dziewczyna usiłowała skręcić w lewo. Klacz zignorowała jej wysiłki. – A jeśli nie chce skręcać? – zapytała. Obaj staruszkowie skręcali się ze śmiechu.

– Jak się z tego schodzi? – pisnęła.

– Przerzuć nogi na jedną stronę i zsuń się na ziemię – doradził jej Semen życzliwie.

– Boję się!

– Karolina, ranny – zawołał.

Klacz położyła się na ziemi jak wielbłąd. Studentka zlazła pośpiesznie i odeszła kawałek. Semen podszedł do niej. Klepnął klacz po szyi. Wstała. Otrzepał ją z piachu i odpiąwszy siodło, rzucił je na miejsce.

– To nie jest takie trudne – powiedział. – Ale konie są sprytne. Koń wyczuwa, czy ktoś siedzi na nim po raz pierwszy, czy też ma jakąś wprawę. Początkujących traktuje tak jak ciebie. Nie reaguje na polecenia, zrzuca. Łapie zębami za stopy. Zacznij od Mariki. Ona jest bardziej posłuszna, podczas gdy moja Karolina rozpuściła się jak dziadowski bicz. Nie mam jednak serca przywoływać ją co chwila do porządku. Zresztą, gardła też szkoda. Pewnie przeżyje mnie. Myślałem, że nigdy już nie kupię sobie konika, ale wychowałem j ą od małego. To tak jak z pieskiem. Trzeba zabrać źrebaka klaczy i zastąpić mu rodziców. To okrutne. Takie jak nasz świat. Nie chciałem, żeby miała źrebięta. Nie wykarmiłbym teraz dwu koni, a odbierać jej dziecko, sama rozumiesz.

– Chyba tak.

– Ma przyjaciółkę – powiedział w zadumie, patrząc na Marikę. – To jej musi wystarczyć.

Wrócili na ławkę.

– Jak będzie z moim półlitrem? – zapytał. Jakub poderwał się raźno z ziemi.

– Zaraz dostarczę.

Przeszli do sadu. Klapa bunkra była pokryta darnią. Podniósł ją, jakby podniósł kawałek łąki. Na wiosnę, gdy trawa była dłuższa, na próżno ktoś niewtajemniczony mógłby jej szukać. Zlazł po drabince w dół i po chwili wrócił niosąc butelkę pełną mętnej cieczy burego koloru. Semen odkorkował i powąchał.

– Ten bimber skróci człowiekowi życie o pięć lat – zawyrokował. – Nie sądzę, żeby ci się chciało grzebać mnie za minutę.

– Ty, Semen pociągniesz jeszcze minimum dychę.

– Dobrze by było.

– Słuchaj, od trzydziestu lat nie widać, żebyś się zmieniał.

– Za to ja widzę, jak drzewa na cmentarzu, gdzie kiedyś była polana, stały się tak grube, że z trudem je obejmuję. A pamiętam, jak je sadziłem. Jest takie przysłowie. Poznałem je w czasie służby na Kaukazie w dwunastym roku. Przysłowie jest gruzińskie. „Chciałbym cię kiedyś widzieć w trumnie z tego drzewa, które własną ręką zasadziłem”. Ja mógłbym pochować w takich trumnach połowę Wojsławic. Pamiętam jak różni ludzie rodzili się, a potem umierali. Umierali w podeszłym wieku. Przeżyłem pięć pokoleń mieszkańców tej osady. I nie po to, by skonać od nieoczyszczonego bimbru.

15
{"b":"100371","o":1}