– Bardzo zła? – zaciekawił się.
– Najgorsza na świecie.
Poszedł z Tomaszem na cmentarz. Nekropolia była zapuszczona w sposób straszny. Jedynie niewielkie garby znaczyły miejsca zbiorowych mogił. Na całym cmentarzu stały już tylko dwa krzyże. Oczywiście, po wiszących na nich hełmach dawno nie pozostał najmniejszy ślad. Pod nogami Tomasza zachrzęściło coś. Schylił się i podniósł z ziemi tabliczkę ze śladami farby. Była całkowicie nieczytelna. Odrzucił ją obojętnie. Nieco z boku znajdował się jeszcze jeden krzyż, zbity starannie z brzozowych polan. Pod nim na grobie stały dwa znicze, a pozostałości kilku innych walały się w trawie.
– Wot te na? – zdziwił się Tomasz.
– Tu leży jakiś kumpel Semena – wyjaśnił egzorcysta.- Pali tu kilka razy do roku świeczki.
– To zabawne pamiętać bitwę, której nie pamiętają już najstarsi ludzie we wsi.
– A nie zapominaj, że on miał już swoje lata, gdy brał w niej udział.
Łazili między grobami, szukając dziur w ziemi, ale nic nie znaleźli.
– Późno już. – Tak.
– Wracamy do domu?
– Myślę, że tak. Wrócimy tu w nocy.
– Www nnocccyy?
– Nie powiesz chyba, że się boisz?
– Właśnie, że się boję! Może ty Jakub przeżyłeś podczas wojny takie rzeczy, że wypaliły ci strach w duszy, ale ja jestem…
– Dobra przyjdę sam.
– Idę z tobą.
– Przecież się boisz?
– Bardziej bałbym się, siedząc w domu. Przygotować sprzęt?
– Kołki. Dziesięć sztuk. Albo lepiej dwanaście.
– Po co aż tyle?
– Lepiej mieć, a nie potrzebować, niż nie mieć, a potrzebować. Naliczyliśmy wprawdzie mniej ugryzień, ale nie wiadomo, czy wszystkie korzystały.
– Sądzisz, że to naprawdę wampiry?
Jakub potarł się dłonią po przedramieniu drugiej ręki. Dwie stare jak świat blizny podeszły krwią i swędziały.
– Cokolwiek to jest, to to samo, co ugryzło mnie wtedy w czterdziestym pierwszym – powiedział w zadumie. – I to niedaleko stąd. Ale tym razem chyba ja będę lepszy.
Rozstali się koło leśniczówki. Tomasz pojechał jeszcze do Sawina, a Jakub wrócił przez pola do domu. Na Stary Majdan. Nie sądził, że dzień, tak miło zaczęty jeszcze przed południem, przyniesie mu tyle troski. Wróciwszy do domu, napoił konia i wyprowadził z szopy swój motocykl Zundapp z przyczepką. Sprawdził poziom oliwy i paliwa, wymienił świecę na nową i zmienił akumulator na świeżo naładowany. Spróbował zapalić. Motor zaskoczył od razu. Minęło ponad czterdzieści lat, od kiedy dwaj Niemcy, jadący na nim, rozstali się z życiem, ale maszyna nadal była sprawna. A jej nowy właściciel utrzymywał ją w idealnym stanie. Sprawdziwszy motor, wszedł do chałupy.
Wyjrzał jeszcze przez okno, czy nie zbliża się ktoś obcy, po czym odsunął łóżko i otworzył wejście do bunkra. Zszedł po drabinie i zatrzasnął za sobą klapę. Gdyby teraz ktoś niespodziewanie zajrzał przez okno, zobaczyłby zwykły kawałek podłogi z leżącą na nim niekształtną szmatą. Szmata przyklejona była na stałe. Gdy Jakub otwierał klapę, trzymała się na miejscu. Ostrożności nigdy za wiele. Bunkier był znakomicie wyposażony. Całą jedną ścianę zajmowała imponująca kolekcja broni. Było tu wszystko, czym dysponowało polskie wojsko i armie sprzymierzone do roku 1947-go. Broń była nadal w stanie idealnym i całkowicie sprawna. Gorzej było z amunicją, proch trochę już sparciał i zdarzały się niewypały. Ze skrzynki wydobył dwa rewolwery colta i dwie pełne łódki nabojowe. Nabijał broń niespiesznie starannie. Pociski były dorabiane. Ich czubki odlał ze srebrnych NEP- owskich połtinników, nieodżałowanej pamięci Józef Paczenko.
Zawiesił sobie olstra i spróbował wyciągnąć broń jednym ruchem tak, jak kowboje na filmach. Udało mu się. Powtórzył to jeszcze raz szybciej. Palec nacisnął leciutko na cyngiel, który ugiął się kapinkę, ale egzorcysta nie myślał marnować amunicji. Wyjął zza belki cieniutki śrubokręcik. Wprawnymi ruchami podkręcił śrubkę. Cyngiel napiął się mocniej. Trącił go delikatnie palcem. Tym razem nie drgnął nawet. Odwiesił broń na miejsce. Otworzył solidną okutą blachą skrzynię. Skrzynia zawierała sorty mundurowe; wermachtowskie, radzieckie, polskie zarówno międzywojenne jak i „kościuszkowskie”. Były też mundury jugosłowiańskie pozostałe mu z czasów, gdy służył w UPA. Na samym spodzie leżał kompletny mundur milicyjny. Nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek będzie potrzebny, ale był. Zresztą, pancerfaust, rusznica przeciwpancerna i ze trzydzieści kilo trotylu, też zostały zmagazynowane tylko tak na wszelki wypadek.
Ze ściany zdjął lotnicze gogle i przymierzył. Regulował przez chwilę skórzany pasek, aż trzymały się tak dobrze jak było trzeba. W nocy, w lesie lepiej, żeby żadna gałąź nie uderzyła go w oko. Ze skrzyni wydobył też niemieckie buty lotnika. Dawniej miał jeszcze kożuch, ale ten wytarł się i zeszmacił jakieś dwadzieścia lat temu. Właściciel gogli, butów i kożucha leżał sześć cali pod powierzchnią ziemi, gdzieś na wygonie koło kirkutu. Zawinięty we własny spadochron. Wylądował na ziemi szczęśliwie, ale miał pecha, bo właśnie wówczas Jakub mścił swoich żydowskich kuzynów. Choć może to sypanie soli do rozprutego brzucha i zakopywanie żywcem, to była lekka przesada. Przygotowawszy ekwipunek, egzorcysta wyszedł z bunkra. Usiadł na ławeczce przed domem i zakurzył papierosa osadzonego w drewnianej fifce. Wygrzewał się na słonku jak nieszkodliwy spokojny staruszek, który życie ma już właściwie za sobą, wszelkie problemy z babami nic go nie obchodzą i jedyną jego troską jest dokuczający mu reumatyzm. Na tym miłym zajęciu zastał go listonosz. Nadjechał na rowerze w przepisowym uniformie, z torbą pełną korespondencji, przewieszoną przez ramię.
– Dobry, przywiozłem wam emeryturę.
– Dobry. Jest wreszcie ten dodatek kombatancki? Jakub nudził o dodatku kombatanckim, od kiedy zaczął pobierać emeryturę. Nie chwalił się specjalnie swoją partyzancką przeszłością, ale większość mieszkańców wsi nawet, jeśli go nie lubiła, to przyznawała, że zasługuje na jakieś wynagrodzenie z tytułu swoich dokonań.
– Pan, panie Wędrowycz, to dostałby dwadzieścia pięć lat, a nie dodatek, gdyby się tak dowiedzieli, co pan wyrabiał w czasie wojny – powtórzył listonosz dość powszechną opinię.
– Coś jeszcze?
– Jeszcze list. Z Chełma. Ale nie z prokuratury. Jakub nie wiedział, dlaczego niby miałby dostać list z prokuratury, ale nie pogłębiał tego tematu. Podziękował, pokwitował i listonosz po krótkich pożegnaniach pojechał dalej. Egzorcysta uniósł próg i wydobywszy spod niego słoik, umieścił w nim otrzymane pieniądze. Całe swoje oszczędności trzymał w słoikach poutykanych tu i ówdzie. Miał w nich złote pięciorublówki, kanadyjskie i amerykańskie dolary, marki zachodnioniemieckie. W innych słoikach zakopanych przez jego przodków znajdowały się monety i banknoty z czasów carskiej Rosji, dwudziestolecia międzywojennego oraz szeregu okupacji. Właściwie cały zgromadzony w ziemi majątek był Jakubowi całkowicie obojętny. Na drobne wydatki zawsze mu starczało, nigdy nie musiał sięgnąć do ukrytych rezerw. Żył prosto i spokojnie. Nie przejmował się jutrem.
Noce w Wojsławicach są zazwyczaj pogodne. Czasami obfitują w wypadki o gwałtownym przebiegu, gdy na przykład komuś znudzi się zasłaniająca widok stodoła sąsiada i pójdzie ją spalić lub gdy banda tubylców postanowi wykurzyć harcerzy z ich obozowiska, jak tamtej nocy, gdy zaczyna się inna opowieść, opowieść o Tomaszu Paczence i jego obłąkanych kumplach. Ale zazwyczaj panuje spokój przerywany jedynie melodyjnym wyciem psów do księżyca lub niesionym przez wiatr pogłosem jakiejś większej rodzinnej awantury. Ta noc była cicha i spokojna.
Motor Jakuba przemknął się jak cień przez uśpiony Stary Majdan i wypadł na szosę. Jakub pędził ze zgaszonymi światłami. Nie posiadał, bowiem prawa jazdy i wolał, aby jego czterdziestoletnia gra w kotka i myszkę, którą prowadził z trzecim już pokoleniem wojsławickich stróżów prawa, nie zakończyła się właśnie wtedy, gdy ma do wypełnienia zadanie. Pędząc tak, omal nie rozjechał szarego wilka, który siedział przyczajony na drodze. Obejrzał się za nim zdezorientowany. Mijało już dobre dwadzieścia lat jak ostatni wilk w tej okolicy zginął z jego kłusowniczej ręki. Zwierzaka nie było już widać. Uciekł w pole, a może było to tylko przywidzenie. W mózgu egzorcysty zapaliła się jakaś ostrzegawcza lampka, ale zaraz zgasła. Droga wymagała pełnej koncentracji na utrzymaniu wściekle skaczącej kierownicy. Na krzyżówkach zatrzymał się na chwilę. Tomasz siedział na ławeczce, koło krzyża wkopanego w ziemię, na niezabudowanej nigdy parceli przy Grabowieckiej. U Kuraszków paliło się jeszcze światło w oknach. Tomasz wstał i zajął miejsce w przyczepie, po czym ruszyli dalej. Za cmentarzem zakręcili w polną drogę. Tu już trzeba było zapalić światła. Reflektory wyłapywały z ciemności obraz potwornych wertepów. Droga rozjechana była kołami ciężkich traktorów sowieckiej produkcji. W zagłębieniach czaiło się błoto. Było ścięte po wierzchu przez przymrozek. Lessowo- gliniaste podłoże nie przepuszczało zbyt dobrze wody. Tomasz stracił zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Wydawało mu się, że jadą bez końca po okropnych wądołach. W mdłej poświacie twarz, prowadzącego motor, Jakuba była straszna. Rysy wyostrzyły mu się, czupryna zwichrzyła. Wyrazu oczu nie mógł dojrzeć, twarz motocyklisty osłaniały gogle. Nie miał na głowie kasku, ale może to było i lepiej, bo ostatnio jeździł na motorze w strażackim hełmie. Pasażer przytrzymywał ręką beret, aby go nie zabrało powietrze. Przy okazji, zabezpieczał też głowę przed oderwaniem się od reszty ciała. Wjechali na jakąś górę i tu motor stanął. Rozejrzeli się. Osada ułożyła się już do snu. Tylko gdzieniegdzie paliły się jeszcze światła w oknach. Rząd latarni przy ulicy Uchańskiej pozwalał się zorientować w położeniu tej części miasteczka.