– Imię, nazwisko, przepustka – zażądał.
– Pawło Staszew. Przepustki nie mam.
– Co masz w tym worku? Przyjechałeś na szaber? Dobre parę lat za późno.
– W worku jest mój pomysł racjonalizatorski – powiedział smętnie jeniec.
– Nasze państwo promuje wynalazczość. Pokaż to.
Chłopak wysypał inspektorowi pod nogi stos sztabek.
– Co to za metal?
– Żelazo. Z torów kolejowych. Pocięte na drobno.
– Ale po co?
– Widzi pan, to jest skażone. Można sprzedać je na czarnym rynku jako uran. Przy geigerze zapiszczy, a nie sądzę, żeby umieli…
– Umieją. W tym jest tyle izotopów, co żelaza w marchewce – powiedział inspektor. – Zobacz sam. – Przyłożył licznik.
Zatrzeszczało i strzałka odchyliła się trochę.
– A teraz zobacz to.
Przyłożył wskaźnik do butów chłopaka. Zaterkotało znacznie silniej i wskazówka wychyliła się aż na czerwone pole.
– Radziłbym ci je zdjąć i tu zostawić.
– Zaraz, zaraz, a w czym wrócę do domu? Do samej stacji jest trzydzieści kilometrów.
– Dojazd do aresztu na koszt państwa. – Biłyj rzucił mu kajdanki i lufą broni wskazał gościnnie tylne siedzenie samochodu.
– Mam się skuć? – zdziwił się chłopak.
– Jasne, sam widzisz, że mam zajęte ręce.
Faktycznie w jednej trzymał rewolwer, a w drugiej licznik. Więzień posłusznie założył kajdanki.
– Dobrze? – zapytał.
– Ujdzie.
Chłopak zatrzasnął za sobą drzwiczki samochodu.
– Ile lat dostanę?
– A ze dwa miesiące. Albo trzy. Gdzie wyciąłeś ten złom?
– Z szyny, leżała koło linii kolejowej.
– Też dobrze, że nie z samego toru, bo tędy czasem, mimo wszystko, jeżdżą pociągi. Byłby sabotaż i dziesięć lat.
Ruszył szybko w stronę granicy Strefy. Niebawem był przy bramie.
– Jesteś rozsądny? – zapytał.
– Tak. – Młody sięgnął po portfel.
Inspektor powstrzymał go gestem.
– Śmiem wątpić. – Rzucił mu kluczyki. – Rozepnij to żelastwo i znikaj. Trudno, buty straciłeś, trochę zdrowia też. Skąd jesteś?
– Ze Lwowa.
– Dobrze. Więc zapamiętaj, nigdy więcej się tu nie pokazuj. I zapomnij o tym pomyśle z uranem. Zajmij się lepiej szmuglem spirytusu do Polski. Od ciebie bliżej. A nasz kraj potrzebuje dewiz.
– Tak jest.
Chłopak odpiął kajdanki i oddał je Ihorowi. A potem wysiadł i ruszył w stronę dworca. Biłyj pojechał do bazy. Przez całą drogę tłumił śmiech i dopiero teraz pozwolił sobie na iście ośle ryki. Zazwyczaj oddawał szabrowników w ręce odpowiednich służb, ale pomysł tego młodego rozbawił go do łez. Miałby potem wyrzuty sumienia. Zaparkował wóz i podszedł do budynku, do głównej sali. Na fotelach siedziało tu kilku jego kumpli i major Akimow. Całą ścianę zajmowała mapa zamkniętej Strefy, upstrzona kolorowymi pineskami w miejscach, gdzie mieszkali ludzie. Kilka niklowanych gwoździ wbito w tych punktach, w których zginęli inspektorzy. Jeden gwóźdź był zupełnie nowy, a młotek leżał jeszcze na stoliku. Zebrani poderwali się i zgotowali Biłyjowi owację. Odpowiadał na pytania, pozwalał się klepać po plecach, wypił małe piwo a potem poszedł do siebie. Umył się starannie pod prysznicem. Szczególnie dużo uwagi poświęcił włosom. Napisał pośpiesznie raport i posłał go mailem do centrali, a potem z lubością wyciągnął się na łóżku i zapadł w sen.
Poderwał go sygnał alarmu. Wybiegł z pokoju, zatrzaskując drzwi. W dyspozytorni nie było nikogo, więc popędził do arsenału.
– Co się stało?! – krzyknął do magazyniera.
– Patrol wpadł w zasadzkę w sektorze trzydziestym pierwszym. Kilkudziesięciu uzbrojonych plus jakiś ładunek. Prawdopodobnie heroina.
Do magazynu wbiegali właśnie inni, wyrwani ze snu. Rozepchnął ich, wybiegając. Pierwszy wskoczył do samochodu i ruszył z kopyta. Na bramie go poznali. To, co działo się wewnątrz, musiało być poważne, bo na teren Strefy wjeżdżały właśnie dwa transportery opancerzone.
– Poprowadzę! – krzyknął.
Pomknął przodem. Wysoko po lewej zabłysły światła helikoptera. Zaraz też ujrzał błysk odpalanych rakiet. Na miejscu byli po dwudziestu minutach. W poprzek drogi stał spalony wrak poloneza i dwa UAZ-y.
– Są pod nami, na moście – rzucił na widok Biłyja jeden z inspektorów. – Helikopter zerwał drogę po drugiej stronie. Mają tira, nie dadzą rady tamtędy wyjechać.
Któryś z wojskowych, którzy przybyli wraz z nim, przejął dowodzenie.
– Dziesięciu od lewej, dziesięciu od prawej. Przestrzelić koła. Postarać się wziąć łobuzów żywcem.
Ihor założył noktowizor i przypatrywał się dolinie.
– Jeden nieduży samochód ucieka – powiedział. – Pojadę za nim.
– Dobrze – zgodził się dowódca. – Proszę uważać na siebie.
Prawie ich dochodził, gdy nieoczekiwanie jego auto zniosło z drogi prosto do rowu. Dłuższą chwilę wyplątywał się z pasów. Gdyby teraz zawrócili, zabiliby go bez trudu, ale widać woleli wiać jak najdalej… Wysiadł i obejrzał koła. W oponach tkwiły kolce z grubej blachy. W dodatku wysiadło mu radio.
– Diabli nadali – mruknął.
Zabrał makarowa z siedzenia i z bronią w dłoni ruszył w stronę głównej drogi. Noc była wyjątkowo piękna. Niebo pokrywały gwiazdy. Zioła pachniały upojnie. W tym zapachu też były izotopy. Szedł, rozglądając się na wszystkie strony i niespodziewanie zobaczył to. Dziwne zwierzę z mordą konia stało w trawie nieopodal. Na jego widok spłoszyło się i uciekło w step. Źrebak, który wystrzelił z dubeltówki. Nie, to niemożliwe. To coś, czymkolwiek było, biegło jakoś nietypowo. Zapalił latarkę, by poszukać śladów. Znalazł je. W pyle drogi odcisnęły się cztery krótkie grube palce, z przeciwstawnym kciukiem z tyłu. Trop był bardzo podobny do tamtego koło strzelby. Zresztą znajdował się nie dalej niż siedem kilometrów od górki z mrówkolwami. Opodal leżały najzwyklejsze w świecie końskie pączki. Przypomniał sobie wszystko, co słyszał. Kopią nory, wsysają krew. Wzruszył ramionami.
– Spokojnie, stary – powiedział sam do siebie. – Konik całkiem zwykły, tylko trochę zmutowany, to i ma palce u nóg.
Własne zapewnienie nie uspokoiło go specjalnie. Jeśli ma chwytne kończyny, to może także strzelać z dubeltówki. Biłyj sprawdził na kompasie kierunek i ruszył szybkim marszem przez step. Jeśli się nie myli, to za dwadzieścia minut powinien dojść do jednej z ważniejszych dróg.
Minął ruiny wioski. Domy zwalono dawno temu, ale cegły chrzęściły pod nogami. Rozglądał się uważnie. Na krawędzi pola widzenia mignął mu kilkakrotnie rozmazany cień, ale nie był w stanie powiedzieć, czy to koń, czy może jakieś inne zwierzę. W wiosce zachował się stary słup wysokiego napięcia. Tyle tylko, że bez okablowania.
Ihor wdrapał się na niego i rozejrzał po okolicy, starając się za pomocą noktowizora wypatrzyć jakieś szczegóły terenu. Zobaczył kilkanaście jasnych plam. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś mafia go namierzyła i że zaraz go zestrzelą, ale później, ku swojej uldze, przekonał się, że to tylko jakieś zwierzęta. Konie. Nieduże, wielkości może kucyków, może jeszcze trochę mniejsze. Daleko na południu zalśniły światła potężnej ciężarówki. Zapaliły się tylko na chwilę i zaraz zgasły. Zlazł na dół. Ze słupa wydawało mu się, że pojazd jedzie prosto na niego, droga musiała więc przebiegać gdzieś blisko.
Rzeczywiście, była tu stara, asfaltowana szosa. Poczuł, że ręce ma mokre od potu. Mieszkają w norach i pijają ludzką krew. Brednie. Ciężarówka wyjechała na wzgórze dwa kilometry dalej. Zapalił latarkę i, ustawiwszy czerwone szkło, powiesił ją na krzaku obok drogi, sam zaś przebiegł dwadzieścia metrów i, z makarowem w ręce, przyczaił się na poboczu. Kierujący pojazdem zignorowali wezwanie do zatrzymania się i dopiero seria po kołach ich przekonała. Jak się okazało, była to stara cysterna na mleko.
– Wyłazić – polecił Ihor, omiatając światłem drugiej latarki kabinę.
Na drogę zeskoczył najpierw Iwan, a potem Aleksiej. Ręce trzymali w górze.
– Biłyj, chłopcze, chyba nas nie zastrzelisz?
Nie strzeliłby. Za starzy, mogliby paść na zawał od samego huku.