Schował kartkę do kieszeni i sięgnął dłonią po mikrofon do megafonu na dachu auta.
– Uwaga, mówi inspektor Biłyj. Pojazd, do którego strzelacie, jest własnością rządu Ukrainy. Nie ważcie się niszczyć mienia państwowego!
Czasami lubił sobie przed robotą pożartować dla odprężenia. Wziął głęboki oddech. Spokojnie wyciągnął z bagażnika AKR i kilka granatów – spadek po niezwyciężonej armii radzieckiej. Wychylił się tylko tyci-tyci zza krawędzi skarpy.
– Może się dogadamy? – Dobiegło z dołu.
– Gówno – mruknął.
To przypominało zajęcia na strzelnicy. Po pierwszym strzale ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony. Strzelał pojedynczo, jedenaście razy. Wszyscy. Zbiegł na dół, podszedł do półciężarówki i otworzył z rozmachem tylne drzwiczki. Siedział tu jeszcze jeden człowiek. Przez szybę musiał wszystko widzieć.
– Nie zabijaj – zaskomlał. – Mam żonę i dzieci.
– Ja też, świnio, miałem dzieci – powiedział Ihor.
Pociągnął za spust, a po chwili starł strzępek mózgu faceta z czoła. Nikt nigdy nie kwestionował jego metod działania. Władze nie miały już czasu działać w białych rękawiczkach. Nadchodził etap szwadronów śmierci. Mafia była jak rak. Gdy liczba bandytów w społeczeństwie przekroczy wartość krytyczną, mnożą się bez żadnego opamiętania. Walka szła na śmierć i życie. Zza wzgórz wyłonił się patrolowy helikopter. Odsiecz. Zaraz nadjechały jeszcze dwa samochody patrolowe. Z pierwszego wysiadł major Akimow. Popatrzył na jatkę w dolince i pokręcił głową.
– Biłyj, ile razy mam powtarzać, że druga wojna światowa już się skończyła, a trzecia jeszcze nie zaczęła?
– Melduję posłusznie, że AKR mi się zaciął i nie mogłem przestać strzelać. – Ihor zrobił minę niewiniątka.
– Zaczynam mieć już dosyć podpisywania waszych raportów. Natknięcie się na uzbrojoną bandę – przywołanie do porządku, kroki zaczepne ze strony bandy – obrona konieczna mienia państwowego, w trakcie obrony zablokowanie się karabinu i konieczność strzelania aż do wyczerpania amunicji. Opanuj się trochę, człowieku. To nie są przedmieścia Kabulu, tylko strefa ochronna wokół elektrowni jądrowej w Czarnobylu.
– Widocznie zmyliło mnie ich uzbrojenie. Jeśli pozwolicie, to już pojadę. Jestem umówiony z Siergiejem Karpowem. A jeszcze mam jakąś dziwną plamę na zdjęciach lotniczych z ubiegłego tygodnia. Chcę to sprawdzić.
– Dobra. Proszę jechać. Wezwanie na rozprawę tych, którzy przeżyli, przyślemy gdzieś w przyszłym miesiącu.
Wzrok dowódcy daremnie szukał na pobojowisku oznak życia. Nie przeżył nikt.
Ihor wdrapał się na skarpę i wsiadł do samochodu. Popatrzył na zegarek. Teraz zostało mu już naprawdę niewiele czasu. Pojechał do elektrowni najkrótszą drogą. Profesor czekał na niego koło bramy zakładu na niewielkim parkingu w swojej ciężarówce-laboratorium.
Biłyj uśmiechnął się do niego i uczony odwzajemnił uśmiech. Budził zaufanie na pierwszy rzut oka. Wysoki, jasnowłosy, o pociągłej twarzy, arystokratycznych rysach.
– Witam, profesorze – powiedział Biłyj. – Mam dla pana podarunek od braci Bataszewów.
– To miło z ich strony. Zapraszam. – Karpow wskazał tył samochodu.
Wsiedli. Na dość niewielkiej przestrzeni urządzone było niezłe laboratorium. Trójwymiarowy mikroskop elektronowy, szereg urządzeń o nieznanym Biłyjowi zastosowaniu, dwie potężne zamrażarki, a nawet mały stół sekcyjny i skalpel ultradźwiękowy. W kącie pomieszczenia królował komputer z dużym monitorem o wysokiej rozdzielczości. Ihor postawił wiadro koło stołu. Zdziwił się lekko. Na blacie, oprócz innych książek, leżał elementarz.
– Ma pan ochotę na coś do picia? – zapytał profesor, krzątając się po swoim gospodarstwie.
– Herbaty, jeśli można prosić.
Po chwili siedział wygodnie i popijał, a profesor tymczasem przeglądał zawartość kubła. Najpierw wyciągnął coś podobnego do kamienia.
– Żółw stepowy, na oko sądząc, tegoroczny – powiedział. – Ciekawa anomalia, nogi dwa razy dłuższe niż być powinny i znacznie większe oczy. Może szkoda, że go złapali.
– Dlaczego? – zdziwił się Biłyj.
– Chyba miał szansę na lepsze przystosowanie się do warunków stepowych. Dłuższe nogi zapewniłyby mu szybsze, wygodniejsze poruszanie się w trawie, zaś duże oczy wskazują według mnie na nocny tryb życia.
Umieścił zwierzę w foliowej torebce i włożył ją do zamrażarki. Następnie wyciągnął kolejne paskudztwo.
– Hm, wygląda na bociana.
Ihor oderwał wzrok od szklanki i zerknął na wskazywany eksponat. Młody bocian, zamiast piórami, pokryty był czymś w rodzaju kolców, zaś w dziobie miał kilka krzywych zębów.
– Wychodzą cechy atawistyczne. Punkt dla mnie. – Uśmiechnął się profesor.
– Nie rozumiem.
– Widzi pan, Archaeopteryx, przodek naszych ptaków, miał zęby w dziobie. Później zanikły, ale widocznie informacja o nich zapisana jest gdzieś w genach nieaktywnych i teraz losowe ich łączenie pozwoliło na wypłynięcie. Czasami rodzą się dzieciaki z ogonami.
– Ostatnio nie tylko z ogonami – uzupełnił ponuro inspektor. – Co z tego będzie, profesorze?
– W jakim sensie?
– Zmutowane zwierzęta, zmutowane dzieci… Dokąd zajdziemy? Co będzie za dziesięć lat?
– No cóż. Skutki awarii są powoli usuwane. Potrwa to oczywiście jeszcze całymi latami. Skutki genetycznych mutacji są groźne i wiele jeszcze wyjdzie nieprawidłowości… Najcięższe przypadki są z reguły letalne. Mocno upośledzeni będą jakoś wegetowali w ośrodkach opieki, nie będą się rozmnażać. Niebezpieczne są najlżejsze uszkodzenia, bo one dadzą o sobie znać dopiero po upływie kilku pokoleń, gdy się zsumują. Ale mogą też być pozytywne skutki.
– Jakie?
– Jedna mutacja na milion daje efekty przydatne. Popycha ewolucję do przodu. Miałem jeden taki przypadek w Kazachstanie, gdzie badałem pewnego chłopca. Tamte tereny zostały napromieniowane kilkakrotnie silniej niż te w czasie naziemnych wybuchów jądrowych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
– I co ten chłopiec?
– Lekki niedowład palców, a za to wystąpiła u niego noktopia.
– Nie jestem fachowcem…
– Noktopia, jak ją nazwałem, to zdolność widzenia w ciemności. Więc ten chłopiec mógł czytać gazetę, posługując się wyłącznie światłem gwiazd.
– Ja tam wolałbym mieć sprawne palce, żeby zapalać sobie do czytania światło.
– Ja także. Pojawiła się ciekawa cecha, ale współwystąpiła z negatywną. Tu może być inaczej – mogą wystąpić dwie negatywne. Bóg raczy wiedzieć, z jakim skutkiem.
Profesor umieścił w lodówce ostatnie paskudztwo i przysiadł się do inspektora ze swoją herbatą.
– Chciał się pan ze mną widzieć w jakiejś ważnej sprawie? Bo nie sądzę, żeby nasze spotkanie zostało uknute celem darmowego przetransportowania tego wiaderka – powiedział Ihor.
Karpow wybuchnął śmiechem.
– Faktycznie. Mam zmartwienie. Słyszał pan tu o koniach? Tych zmutowanych?
– Szczerze mówiąc, obiło mi się coś o uszy, ale…
– Samosielcy twierdzą, że tu, na stepie, żyją konioludzie czy coś takiego. Dnie spędzają w norach, a w nocy wychodzą poszaleć.
– Tak, opowiadają sobie także historie o bocianach, które kradną dzieci zamiast je przynosić. I o krowach, które wysysają krew.
– Co jeszcze słyszał pan o tych koniach?
– Niewiele. Właściwie to już wszystko pan powiedział. Żyją nocą. Kopią sobie głębokie nory albo wykorzystują piwnice zburzonych domów. Unikają ludzi. Takie tam bajdy.
– Bajdy… Czasem mogą zawierać źdźbło prawdy.
– Nic podobnego. Profesorze, widział pan kiedyś norę wykopaną przez konia?
– Gdyby miały chwytne palce? Wilki czasem kopią nory.
– Ale jak wielka musiałaby być nora, żeby zmieścił się w niej koń? I jak taką wykopać w naszym czarnoziemie? Zapadłaby się.
– Mimo wszystko, gdybym mógł prosić…
– Oczywiście. Rozpytam się. No cóż, czas na mnie. Muszę jeszcze wpaść na bazę, przednią szybę diabli wzięli.
– Słyszałem, że rano była bitwa…
– Jaka tam bitwa. Drobna potyczka zaledwie. Bitwę to mieliśmy w zeszłym roku. Było ich trzydziestu i dobrze uzbrojonych…