– Jak tam jest na dole?
– Mokro, ciepło i niebezpiecznie.
Rozległ się odgłos walenia w metal. Agent spojrzał na klapę pośrodku pomieszczenia. Jeden z czyszczących broń podszedł i otworzył właz za pomocą potężnej korby. Z szybu, prowadzącego gdzieś w dół, wygramolił się niewielki człowieczek odziany w impregnowaną, skórzaną kurtkę, spodnie z pianki do nurkowania i solidne kalosze z demobilu po Armii Czerwonej. Na głowie miał czapkę-pilotkę ściśle przylegającą do czaszki i gogle. Zawiewało od niego smrodem dawno nie sprzątanego wychodka.
– Pozwolicie, towarzyszu. – Pułkownik gestem wskazał gościa. – To wasz przewodnik.
Stiepan się nastroszył. Ale zaraz mu przeszło.
– Mam towar – powiedział nowo przybyły.
– No to pokaż – zachęcił go Szyłganow.
Człowieczek postawił na stole dwie puszki. Jeden ze strażników zdjął wieczka. Pojemniki wypełnione były suchym lodem, wewnątrz tkwiły ludzkie głowy. Dowódca, walcząc z obrzydzeniem, wyciągnął za włosy pierwszą z nich. Przez chwilę porównywał twarz z podobiznami na listach gończych.
– Mychajło Sokow, aka Sierpagen. Skazany na karę śmierci za siedem zabójstw i przynależność do struktur mafijnych. Sto dwadzieścia rubli. Albo dwieście pięćdziesiąt dolarów.
– Rublami poproszę.
Wyjęto stalową kasetkę i odliczono odpowiednią kwotę.
– Tego nie znam – powiedział pułkownik, obracając w rękach drugą głowę.
– Ja też nie. Był razem z tym Sierpagenem – wyjaśnił przybysz. – Miał broń…
Wyłowił z plecaka pistolet maszynowy Skorpion z tłumikiem i celownikiem laserowym.
– Dajcie do balistyki, może coś da się ustalić.
– Mieli dokumenty?
– Nie, ale przyniosłem ich dłonie do daktyloskopii.
Stiepan odwrócił się na chwilę i zacisnął zęby, żeby się nie porzygać. Zacisnął oczy. Jego szefowie wymagali zbyt wiele, jeśli sądzili, że w towarzystwie tego degenerata wlezie w szambo pod miastem. Ale potem przypomniał sobie, że sam jest degeneratem i dlaczego musi to zrobić.
***
Sala konferencyjna amerykańskiej ambasady w Moskwie była jasno oświetlona przez kilka silnych, punktowych reflektorów. Pomieszczenie wydawało się ogromne, w kątach zalegał półmrok. Na politurowanym blacie stały butelki z wodą mineralną i szklanki z topornie rżniętego kryształu, najwyraźniej stanowiące spadek po imperium. Popielniczek nie było. Dywan, świeżo przeciągnięty odkurzaczem, gruby i gęsty jak mech, przyjemnie grzał w stopy.
W powietrzu unosił się delikatny poszum, cichy, na granicy słyszalności. To pracowały ukryte w ścianach, potężne zagłuszarki.
Przy stole siedziało ośmiu mężczyzn. Całkowicie anonimowi ludzie… Jednak to oni pociągali za sznurki i od nich zależała polityka dwu potężnych krajów. Na szczycie zasiadał facet o pospolitej fizjonomii ciecia. Był światowej klasy uczonym pracującym przy nasłuchu fal radiowych pochodzących z głębokiego kosmosu. Ci po jego lewej stronie nazywali się Smith, Robinson i Brown. Takie przynajmniej nazwiska padły podczas wzajemnej prezentacji na początku narady. Amerykanie w kolejności mieli być: generałem wywiadu, szefem tajnego projektu poszukiwań inteligencji pozaziemskich i koordynatorem systemu obrony powietrznej Stanów Zjednoczonych. Rosjanie po przeciwnej stronie przedstawili się jako Iwanow – dowódca specgrupy sabotażu orbitalnego, Aleksiejew – szef wywiadu wojskowego oraz Fiodorow – charyzmatyczny generał lotnictwa, wsławiony bombardowaniem napalmem czeczeńskich i inguskich wiosek. Wszystkie te nazwiska były nieprawdziwe. Wreszcie miejsce w drugim końcu stołu zajmował niemłody już człowiek, którego szczera, słowiańska gęba wywierała jednakowo niekorzystne wrażenie zarówno na Amerykanach, jak i Rosjanach – Stiepan Iwańczuk. Jedynie on wyglądał na tego, kim był w rzeczywistości – weteranem Afganistanu, byłym policjantem ściganym międzynarodowymi listami gończymi. Na razie przed wymiarem sprawiedliwości chronił Iwańczuka wywiad wojskowy. To właśnie wywiad zafundował mu dość radykalną operację plastyczną, która trochę nie wyszła, a skutkiem której była jego obecna twarz.
– Spotykamy się po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu lat – zaczął Smith. – Za pierwszym razem, dla przypomnienia, chodziło o sprawę „biała sól”.
Pozostali skinęli głowami. Uczony i weteran nie byli wtajemniczeni, ale udawali, że świetnie wiedzą, o co chodzi.
– Po raz drugi spotkaliśmy się w styczniu przed dwoma laty, gdy obca sonda, umieszczona za orbitą Księżyca, odpaliła pocisk i zniszczyła nasz prom kosmiczny „Alabama”. Był to pierwszy i, jak do tej pory, na szczęście ostatni akt agresji. Kamery promu na chwilę przed eksplozją przekazały nam obraz obiektu.
Poruszył przełącznikiem, wmontowanym w poręcz fotela. Na ścianie pojawił się telewizyjny przekaz. Widok przedstawiał silnie zniszczony statek kosmiczny o kształcie z grubsza wklęsłego walca. Boki statku przeorane były wgnieceniami i bruzdami, jakby długo dryfował w przestrzeni, zderzając się z wszelkimi napotkanymi meteorami.
– To jedyne, co nam się udało zarejestrować. Jeśli panowie pozwolą, przejdę teraz do kolejnego punktu naszego zebrania. W pewien sposób sprawa sondy zaczyna się wyjaśniać. Mamy na naszej planecie obcą agenturę.
Rosjanie ani drgnęli. Smith zauważył tylko na jednej twarzy wyraz zaskoczenia. To eks-policjant siedział, coraz bardziej zdziwiony. Nie miał pojęcia, po co się tu znalazł.
– Emisja sygnału następuje co szesnaście godzin jedenaście minut i trwa dwadzieścia dwie sekundy – przemówił niespodziewanie Iwanow. – Sygnał nadawany jest z okolic kanionu Kolorado oraz, po upływie dwudziestu sekund, z Islandii. Potem siedem sekund przerwy i nadawanie podejmuje nadajnik w Moskwie.
Amerykanin wykonał w jego stronę coś w rodzaju ukłonu.
– Pańskie informacje są odrobinę przestarzałe. Przed dwiema godzinami dokonaliśmy szturmu na domniemane stacje nadawcze w Kolorado i w Reykjawiku.
Uśmiechy znikły z twarzy Rosjan.
– Udało się wziąć jeńców? – zapytał Aleksiejew.
– Nie. Wysadzili się w powietrze. Mamy jedynie próbki tkanki. Ludzkiej tkanki w postaci dość żałosnych strzępów. I obcej tkanki w jeszcze gorszym stanie.
– Czy wiadomo, co nadawali?
– Tak. Z naszego terenu listę osób przeznaczonych do likwidacji w pierwszej fazie inwazji. Tak przynajmniej to interpretujemy. Nie udało nam się tego do końca odczytać. – Smith wykrzywił twarz.
– My naszego przechwyconego sygnału też nie jesteśmy w stanie odcyfrować. Ale nam to wygląda na jakiś skomplikowany schemat… – westchnął Rosjanin
– Bo to są schematy. Obcy nadają zapisy kodów genetycznych wybranych ludzi.
– Teraz nasza kolej?
– Tak – odezwał się Robinson. – Musicie zlikwidować agenturę w Moskwie. Za jedenaście godzin nadadzą sygnał. Przypuszczam, że nie wiedzą jeszcze o naszych… sukcesach.
– Tego właśnie się obawialiśmy. Nie jesteśmy jeszcze gotowi. Wiemy tylko, że siedzą gdzieś w rejonie Kolcowej.
– Można prosić nieco dokładniej? – Amerykanin nie znał miasta.
Iwanow wyjął z teczki plan i rozłożył go na stole.
– Jak panowie widzą, centrum naszego miasta otacza pierścień ulic i bulwarów, tak zwane Sadowoje Kolco. Bezpośrednio pod tym pierścieniem znajduje się Kolcowaja. Pociągi metra jeżdżą wokoło jak po rondzie, a w bok odchodzą inne trasy.
– Zdołacie ich odnaleźć?
– Nie będzie to takie łatwe. To nie jest Manhattan, gdzie metro wykuto w granitowej skale. Tu są piaski, gliny, żwiry i iły. Przejść, szybów technicznych, kolektorów nieczystości i kanałów jest tu grubo więcej niż korytarzy korników. W dodatku są one zamieszkane.
– O? – Wyraził zdziwienie jeden z Amerykanów.
– I to bynajmniej nie przez jakichś tam kloszardów. Mamy tam, wedle naszych wiadomości, dwie sekty religijne: knichoźreńców i chłystów, oprócz nich satanistów, anarchistów, faszystów… Siedzą tam także bandyci rozmaitej maści, funkcjonują bimbrownie, fabryki narkotyków, domy publiczne, oferujące wszelakie możliwe uciechy łącznie z najbardziej perwersyjnymi. To jak wielka klatka, pełna dzikich zwierząt. Kilkakrotnie oddziały, udające się tam na rozpoznanie, zostawały wybite do nogi.