Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ucieszyli się wyraźnie. Oficer pojawił się jak spod ziemi z kolejnym paskiem depeszy.

– Panie marszałku, czy wolno zwrócić się…

– No, gadaj – mruknął nieregulaminowo i uśmiechnął się pod nosem.

– Decyzją prezydenta za zasługi dla ojczyzny został pan odznaczony Orderem Orła Białego. Ceremonia wręczenia odbędzie się pojutrze w Warszawie. Prezydent wysyła po pana osobisty samolot.

Michalski kiwnął głową.

– Spocznij, rozejść się! – rzucił komendę.

Odprawił adiutanta gestem i ruszył na przechadzkę po grocie. Nikt mu nie towarzyszył, zrozumieli, że chce w samotności przetrawić nieoczekiwany awans. Laska stukała o kamienie, dowódca doszedł do końca jaskini i, odwrócony plecami do podwładnych, wyjął z kieszeni na piersi niewielkie zawiniątko. Rozsupłał rzemyk i z małej płóciennej sakiewki wydobył niemiecki Żelazny Krzyż. Długą chwilę patrzył na wytartą, popękaną emalię, a potem zacisnął wargi.

Rzesza odzyskała niepodległość? A zatem pora wracać do domu.

***

Kiedyś z Kijowa do Warszawy poczta szła czternaście dni. Spoglądałem przez okno, chłonąc dalekie widoki. Rzeczpospolita… Sąsiad, przyjaciel, sojusznik, okupant. Szachownica pól, gęste lasy, czasem zagubiona ferma lub szlachecki dworek otoczony parkiem. Wszystko to migało za oknami w szaleńczym tempie. Trzysta osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, lotnicze siedzenia, klimatyzacja. Czytałem peany na cześć zmodernizowanej przed miesiącem linii Lux-Torpeda Kijów – Lwów – Warszawa, ale rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia.

Pociąg wjechał na stację i zatrzymał się niemal bezszelestnie przy granitowym peronie. Hydrauliczne siłowniki wydały lekki syk, drzwi rozsunęły się na boki i do wnętrza wlała się fala rozedrganego upałem powietrza. Wysiadłem, mrużąc oczy. Tłum wolno płynął w stronę poczekalni, dałem się ponieść ludzkiej rzece. Kilku antyterrorystów stało w przejściu, taksując podróżnych wzrokiem. Nie zwrócili na mnie uwagi.

Z tego, co wiedziałem, stali tu tylko dla picu. Komputery z pewnością przetworzyły już obraz z kamer, rozbiły go na detale, zidentyfikowały wszystkich wysiadających. Gdzieś tam, w chłodzonych ciekłym azotem bankach pamięci powstała moja wirtualna teczka, gdzieś tam tkwiło już zapisane w systemie binarnym moje podanie i dwadzieścia siedem załączników oraz notatka, że wysiadłem z pociągu o tej i o tej godzinie… A jednak system nie był tak do końca szczelny…

Minąłem pomnik upamiętniający Polaków, którzy wtedy, w 1918 roku zajęli dworzec, zdobywając kompletny skład wagonów z wyposażeniem. Gdyby nie to, ciekawe, jak potoczyłyby się nasze losy. Strzelcy Siczowi totalnie pograli sprawę. A przecież mieli czterokrotną przewagę liczebną…

Naklejone przy wejściu plakaty ostrzegały przed groźbą ataków terrorystycznych. Należało zwracać szczególną uwagę na osoby niosące paczki, walizki i plecaki. Uśmiechnąłem się pod nosem. Gdzie jak gdzie, ale tu akurat każdy mógł być potencjalnym terrorystą. Ostrzegano też przed podejrzanymi bagażami, pozostawionymi bez opieki. Na końcu zamieszczono zdjęcie człowieka w długim płaszczu. Wyglądał jak ekshibicjonista, ale wedle zapewnień autora instrukcji zamachowcy-samobójcy często występowali w takich wdziankach. Dalej ścianę zdobiły podobizny piętnastu najbardziej poszukiwanych członków ukraińskiej sekcji Al-Quaidy. Prezydent Rzeczypospolitej podszedł do sprawy poważnie, nagrody pieniężne za ich ujęcie były sześcio – i siedmiocyfrowe. Trzeba się będzie rozejrzeć. Byłem ciekaw, czy moja twarz też kiedyś trafi na takie plakaty. I na ile mnie wówczas wycenią…

***

Kamienica Kłopotowska, stojąca opodal zachowanego fragmentu murów miejskich, przeszła niedawno gruntowny remont. Szyld, stylizowany na siedemnastowieczny, informował, że wewnątrz mieści się bursa im. Tarasa Szewczenki oraz kaplica greckokatolicka. Po obu stronach wielkiej, okutej żelazem bramy znajdowały się niewielkie sklepiki. Widać pokoje dla uczniów mieściły się na wyższych kondygnacjach. Zapukałem do ciężkich, metalowych drzwi, a po chwili, spostrzegłszy guzik domofonu, wcisnąłem go. Szczęknął zamek. Wszedłem do wysoko sklepionej sieni. Biegła przez budynek na przestrzał. Kiedyś w dawnych dobrych czasach kupcy przetaczali tędy wozy z towarami.

Kobieta we flanelowej koszuli wyjrzała ze służbówki.

– Pa… Bohdan Pawluk – zreflektowałem się. Jestem we Lwowie, a więc w Polsce. Powinienem używać tutejszych form przedstawiania się. Najpierw imię, potem nazwisko.

– Ach, tak. – Mówiła po ukraińsku z silnym polskim akcentem. – Mam na imię Anna. Chodź, pokażę ci twój pokój. Tak jak chciałeś, na poddaszu.

Wspinaliśmy się po wąskich drewnianych schodach. Podłogi wyłożone były kamiennymi płytkami, ściany odmalowano niedawno, zapach farby ciągle jeszcze kręcił w nosie. Cisza wręcz dzwoniła w uszach.

– Regulamin dostaniesz później, drukarka wysiadła. Jeszcze nikogo nie ma.

Wdrapaliśmy się na ostatnie piętro. Strych zaadaptowano w trakcie remontu, po obu stronach korytarza ciągnęły się drzwi. Gospodyni zabrzęczała kluczami i otworzyła pierwsze po lewej. Pokoik nie był duży, jakieś dwa na trzy metry. Łóżko, biurko, dwa krzesła, szafa, skośny sufit, okno wprawione w płaszczyznę dachu. W kącie umywalka. Czego jeszcze potrzeba do szczęścia?

– Jest tu dostęp do Sieci? – Przeszedłem na polski.

– Oczywiście. – Wskazała mi skrzynkę z portem. – Dostęp wąskopasmowy, na radio, osiemdziesiąt megabajtów na sekundę – wyrecytowała wyuczoną formułkę. – Stołówka będzie czynna dopiero od pierwszego września.

– Jadam na mieście. – Uspokoiłem ją.

– To chyba wszystko. – Poskrobała się po głowie. – No nic, w razie czego zejdź na dół i pytaj…

Poszła. Rozpakowałem walizkę. Wyjąłem komputer i podczepiłem kabelkiem. Ubrania ulokowałem w szafie. Soroczka nieco się pogniotła, trzeba wyprasować. Nad drzwiami powiesiłem ikonę. Potem przysunąłem sobie krzesło i otworzyłem okno. Wyjrzałem zaciekawiony. Wychodziło na zachód. Zobaczyłem hektary dachów, kopuły i wieże świątyń…

Zdjąłem z ulgą buty i wygodnie wyciągnąłem się na miękkim łóżku.

***

Obudziłem się o szóstej po południu. Cienie wydłużyły się, panujący od rana duszny upał zelżał. Gdzieś od strony Wysokiego Zamku nadciągnął chłodny wietrzyk. Podreptałem na dół, zameldowałem się na portierni i wyszedłem na miasto. Przyjemnie było wędrować zaułkami, choć czułem się tu dość obco. Idiotyczna, żółta barwa tynków przyprawiała o depresję. Brakowało mi też dwujęzycznych szyldów: Lwów wyczyszczono z napisów cyrylicą w stopniu niemal doskonałym… Poszedłem na Rynek. W podwórzu kamienicy Weneckiej urządzono małą, szykowną restauracyjkę. Zjadłem faskę polskich pierogów (z niezrozumiałej dla mnie przyczyny tu nazywały się „ruskie”) i popiłem kwasem chlebowym, który też był inny, dużo słodszy niż u nas… Przechodząc przez bramę, odebrałem tubus. Ciężki był jak cholera, ponad dwadzieścia kilo. Przerzuciłem sobie pasek przez ramię.

Przełknąłem ślinę. Oddychałem równo, maszerując wzdłuż domów, aż serce się uspokoiło. Rozluźniłem mięśnie, zwolniłem. Teraz trzeba się przejść po placu, ktoś sprawdzi, czy nie mam żadnego ogona. Potem można wrócić na kwaterę. Zapadał zmierzch, ale na Rynku było jasno. Archaiczne latarnie, lampy łukowe, konstrukcji jeszcze inżyniera Rychnowskiego, świeciły ostrym, błękitnawym światłem. Dla odmiany w dziesiątkach ogródków piwnych zapalono niewielkie latarenki z wstawionymi do środka świeczkami.

W Czarnej Kamienicy, mimo późnej pory, wabiły oświetlone witryny i kłębiący się wewnątrz tłum. Podszedłem zaciekawiony. Całodobowa księgarnia. Pokręciłem ze zdumienia głową. Wot, kulturalny naród…

Zawróciłem do bursy. Uliczki biegnące od Rynku były nieco ciemniejsze. Minąłem dwukrotnie gliniarzy, choć okolica wydawała się zupełnie spokojna. Brakowało tu za to wojskowych patroli, do których przywykłem od dzieciństwa. Policjanci, też uzbrojeni raczej licho, mieli kabury z rewolwerami zamiast karabinków i pistoletów maszynowych jak w Kijowie. Mimo to spociłem się jak mysz.

41
{"b":"100370","o":1}