– Czemu nie – zgodził się lekarz.
Usiadł do mikroskopu. Pierwsze próbki, fragmenty tkanki wycięte zmarłym. Obejrzał je najpierw normalnie, nie wykazywały żadnych anomalii. Potem podbarwił część jodyną, resztę atramentem. Próbki krwi, potu, śluzu, skóry… Kolejna godzina i znowu nic.
Zajrzał do chorych. Obrzęk gardła odrobinę się zmniejszył. Ale gorączka nie spadła ani o pół stopnia. Uporządkował notatki i, zostawiwszy chorych pod opieką Iwana, poszedł na brzeg wyspy.
Wyjął z walizki heliograf. Oparł ramę na barku. Złapał słońce w tylne paraboliczne lustro. Pomocnicze nie było mu chwilowo potrzebne. Położył dłoń na rękojeści i spojrzał przez dołączoną do urządzenia lunetkę. Idealnie. Otworzył przesłonę, puszczając zajączek światła prosto w okno szopy, zamieszkałej przez oficerów. Nie minęło pięć minut, gdy po tamtej stronie żołnierze rozstawili swój sprzęt.
Dawno nie miał okazji obsługiwać tego urządzenia, ale szybko przypomniał sobie wszystkie procedury.
– Sytuacja bardzo poważna – nadał. – Próbuję kilku metod leczenia. Bezwzględnie utrzymać kordon.
Do żołnierza obsługującego heliograf podszedł cywil w długim płaszczu. Doktor rozpoznał go mimo odległości. Profesor Selezniew przyjechał…
– Jaka zaraza? – padło pytanie.
– Identyfikacja niemożliwa – odpowiedział. – Wyniki badań mikroskopowych nieznamienne.
Kolejny sygnał był zbiorkiem krótkich błysków. Nie kryły się pod nimi żadne litery. Ale doktor go znał. „Powodzenia!”.
Złożył lustra, soczewki i ramę, i umieścił w futerale. W szpitalu nic nie zmieniło. Jeden chory właśnie dogorywał, drugi mamrotał w malignie. Nim słońce dotknęło trzcin na horyzoncie, obaj przenieśli się do lepszego świata… Wywieźli zwłoki na brzeg. Stos pogrzebowy prawie się już wypalił. W żarze czerniało jeszcze kilka kości. Za kilka dni trzeba będzie zbudować nowy.
Gdy zaraza ustąpi, ktoś wykopie mogiłę, pomyślał lekarz. Zbierze do niej popioły i szczątki, i zatknie na niej krzyż o podwójnych ramionach. Ciekawe, czy będę wówczas jeszcze żył? Nagle poczuł się bardzo zmęczony.
W szopie koło lazaretu Iwan przygotował już prysznic. Lekarz zmył się ogromną ilością gorącej wody z dodatkiem karbolu, pokrył ciało pianą siarkowego mydła i starannie wytarł czystym ręcznikiem.
***
Dwór powitał go żółtym blaskiem świec, ciepłym tchnieniem rozgrzanego pieca oraz zapachem pieczeni wołowej pływającej w szarym sosie. Zaraz też zasiedli do spóźnionego obiadu. Po posiłku zapadli w wygodne, obite skórą fotele.
– Wstępne obserwacje pana się potwierdzają. – Doktor dolał sobie herbaty. – Zaraza jest potwornie zjadliwa, a przy tym bardzo łatwo się przenosi.
– Czy w preparatach mikroskopowych coś pan znalazł?
Skórzewski pokręcił głową.
– Nic. Owszem, widać zniszczone komórki krwi, ale żadnego śladu tego, co je uśmierciło. To musi być coś drobniutkiego.
– Bakcyl jeszcze mniejszy niż te widoczne gołym okiem?
– Owszem. W chwili, gdy van Leeuwenhoek odkrył pierwsze bakterie, a Hansen zastosował barwione preparaty, sądziliśmy, że wszystkie tajemnice zostaną niebawem odkryte… Są jednak choroby, w przypadku których nie udało się wykryć przenoszących ich bakcyli. Wiemy, że takowe istnieją, ale mają bardzo małe rozmiary. Sprawdzaliśmy to w ubiegłym roku. Przenikają przez filtry, zatrzymujące normalne zarazki. Spróbowaliśmy oznaczyć nawet ich wielkość…
– Ciekawe…
– Nazwaliśmy je roboczo virusami.
– Jak z nimi walczyć?
– Zabija je to samo, co resztę tej menażerii. Karbol, spirytus, siarkowe mydło, temperatura, niektóre leki. Ale nie wykryję ich sprzętem, którym tu dysponuję.
– Co zatem powinniśmy robić?
– Jak do tej pory żadna z kuracji się nie powiodła. Chinina trochę łagodzi przebieg, ale nawet nie opóźnia zgonu.
– Co to, u diabła, może być? Dżuma?
– Nie, czarna śmierć daje bardzo charakterystyczne objawy. W jednej z książek znalazłem wzmianki o czymś podobnym… Tamta zaraza pojawiła się tylko kilka razy, w Anglii, Holandii, Prusach i tu, na Ukrainie.
– Jak się nazywała?
– Poty angielskie.
Lisowski zamyślił się, a potem pokręcił głową.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Jakie były objawy?
– Z grubsza jak u nas. Podobne do jakiejś potwornie zjadliwej odmiany grypy. Nagła utrata sił, wysoka gorączka, zlewne poty, cuchnące zepsutą krwią… I po kilku godzinach do piachu. Wybuchała nagle, bez wyraźnej przyczyny, zabijała każdego, kto zachorował.
Lisowski dolał do szklanic kalmusówki.
– Coś pan ukrywa.
– Tak. Opisano ją dzięki temu, że kilku świadków było odpornych i nie zaraziło się.
– Kilku?
– Za każdym razem zabijała prawie wszystkich. Całą wieś, całe miasteczko. Ocalał jeden człowiek na dwustu, czasem na trzystu… Czasem obserwacje spisali ci, którzy przybyli pogrzebać ciała. Jeśli wierzyć relacjom, choroba zabiła ludzi, świnie, konie, za to przetrwał drób i bydło. Atakowała różnorodny materiał biologiczny, co już samo w sobie jest niezwykłe.
– Jeden na trzystu – powtórzył gospodarz.
– Był jeden przypadek człowieka, który przeżył chorobę pod koniec piętnastego wieku. Biskup Królewca. Wiele lat później zdał relację polskiemu lekarzowi Benedyktowi Solfie…
– Naturalna odporność czy może…?
– Nie wiem. Gdy biskup zauważył u siebie pierwsze objawy, położył się, zrobił w posłaniu dziurę, aby spływały nieczystości, nakrył kilkoma kołdrami i dywanem, a w zasięgu ręki ustawił sobie kilkanaście butelek z czerwonym winem. Leżał kilka dni w malignie wywołanej przez gorączkę i alkohol, przeżył, ale do końca życia już niedomagał…
– Tylko w naszym przypadku…
– Zastosowałem ten sposób dziś po południu. Obaj chorzy nie żyją.
– A my się nie zaraziliśmy. Ciekawe, dlaczego? Pan przybył tu niedawno, ale ja?
– Zobaczymy – mruknął Skórzewski.
Zabrzmiało to nieoczekiwanie złowrogo, więc chrząknął i zmienił temat.
– Widziałem we wsi stary krzyż.
– A owszem, stoi taki.
– U nas, na Mazowszu, budowano je po epidemiach cholery. Właśnie takie, z podwójną belką.
– U nas też jest ten zwyczaj. Krzyż jest bardzo stary, stoi tu od wieków, ale to dębina, dobrze oparła się działaniu czasu.
– A więc to znak jakiejś wcześniejszej zarazy?
– Hm. Było tu kiedyś coś takiego. Poszukamy rano w kronikach mojego rodu – obiecał. – Mam w komorze całą skrzynię rozmaitych papierzysk.
Doktor poszedł do sypialni. Magda krzątała się jeszcze przy jego łożu, nagrzewając pościel szkandelą. Uśmiechnął się do służącej z wdzięcznością, ale chyba źle odczytała jego intencje, bo zaczerwieniła się i spuściła głowę.
Kilka minut później zasypiał już ciężkim, kamiennym snem.
***
Magda, pobrzękując pękiem kluczy, otworzyła niewielką komorę na prawo od sieni. Lekarz spodziewał się kurzu i pajęczyn, ale jak się okazało, panował w niej idealny niemal porządek. Siodła, ubrania, kilka długich ław opartych o ścianę… Skrzynię wypatrzył dopiero po chwili. Stała na kawałku równej, kamiennej posadzki. Skórzewski ściągnął z niej stary chodnik. Dębowe ściany i wieko oplatała gęsta pajęczyna stalowych okuć. W zamierzchłej przeszłości ktoś rąbał ją z wściekłością, chyba szablą, kalecząc drewno głębokimi szczerbami. Doktor spróbował ruszyć skrzynię z miejsca, ale okazała się zbyt ciężka. Kłódek nie było. Pokonując opór zardzewiałych zawiasów, otworzył. Wewnątrz spoczywały książki, zawinięte w nawoskowany papier. Pierwsze go nie interesowały, jakieś francuskie romansiki z czasów wojen napoleońskich. Nadszedł gospodarz.
– Księgi będą głębiej – powiedział. – I duże są.
Jakieś pudła z papierami, stary jak świat egzemplarz Biblii i wreszcie wielka, ciężka księga. Wydobyli ją i przenieśli na stół. Magda zakrzątnęła się, przynosząc więcej świec, poustawiała je w sieni. Lisowski odpakował wolumin. Tom oprawiono w poczerniałą ze starości skórę, na rogach i wzdłuż krawędzi okuto brązem.