***
Pan Valentin pojawił się u nas piątego grudnia. Znowu spieszył się na samolot. Szef go obsłużył, wszedłem w chwili, gdy wyciągał z kieszeni portfel. Ładny, skórzany pugilares, zaczepił się do niego pęk kluczy i chustka do nosa. Dyplomata wyciągnął wszystko razem, przenicowana kieszeń wyrzuciła swoją zawartość prosto pod moje nogi. Na wszystkie strony sypnęły się monety.
– Cholera – zaklął.
Szybkim ruchem rąk zgarnął je na kupkę i z mozołem znowu upchnął po kieszeniach. Wstał.
– Obejrzałem twoje wyroby – powiedział. – Masz talent. Dziś znowu kilka wziąłem. Postaraj się nie powtarzać, szukaj nowych dróg…
Pożegnał się i poszedł. Zaraz potem mieliśmy najazd dwu japońskich wycieczek. Poszło nam całkiem sporo szmelcu. Ale musiałem się nauwijać jak głupi.
– Nieźle radzisz sobie z japońskim – mruknął wujaszek, podliczając stan kasy. – Coś ty im gdakał?
– Powtarzałem kilka zdań. – Uśmiechnąłem się. – „To prawdziwe srebro”, „U nas tanio, u was drogo”, „Będzie pani w tym ładnie” i tak dalej. Kumpel z orientalistyki mnie nauczył.
– W sumie niewiele trzeba, żeby pchnąć sprawy na dobre tory – zachichotał. – Przetrzesz podłogę?
Wziąłem z zaplecza szmatę i, zmoczywszy pod kranem, zabrałem się za czyszczenie zabłoconych przez Japońców paneli. Pod gablotką coś błysnęło. Mały krążek metalu, moneta, być może jedna z tych, które wypadły z kieszeni pana Valentina. Wyciągnąłem ją ostrzem noża i po chwili miałem w dłoni.
***
Fosforyzujące wskazówki budzika pokazywały pierwszą w nocy. Nie mogłem zasnąć. Zapaliłem światło. Pieniążek leżał przy lampce. Po raz setny wziąłem go w dłoń i obejrzałem.
Wybity był z jasnobrązowego metalu, wielkością przypominał naszą złotówkę, ale był cieńszy i jakby delikatniejszy. Stopniem komplikacji rysunku i doskonałością detali dorównywał carskim srebrnym pięciokopiejkówkom. Najmniejsze szczegóły wymagały wzięcia do ręki lupy. Banco National de Lissa. 50 centavos. Data sprzed czterdziestu lat, ale moneta widocznie była jeszcze w obiegu. Na awersie widniała postać człowieka w dwurzędowej marynarce. Patrzyłem długo, bardzo długo w jego twarz. Przypominał szalonego dziadka. Na rewersie umieszczono klucz dzikich gęsi.
Odłożyłem i zamknąłem oczy. Zasnąłem i znowu się obudziłem. „A przecież powinienem być ich królem”. Kuźwa. Zapaliłem światło i raz jeszcze obejrzałem monetę. Nie, to nie on. Podobny, ale tylko trochę.
***
Jak na złość, przez następne trzy dni nie mogłem go spotkać. Wreszcie się pojawił. Wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego. Siedzieliśmy w kawiarni.
– Pan tam kiedyś był? – zapytałem.
Spojrzał na mnie pustym wzrokiem.
– Kiedyś… To dobre i pojemne określenie. Po prostu znakomite. Czemu tak sądzisz?
Wahałem się przez moment, a potem położyłem przed nim monetę.
– Tak – westchnął. – Urodziłem się tam. To mój brat – dodał, oddając mi krążek.
– Powiedział pan kiedyś, że powinien być ich królem… Scheda po bracie?
– Mieliśmy zamach stanu. Dawno, ponad trzydzieści lat temu. On zginął z bronią w ręce, mnie wzięli żywcem. Obudziłem się w rowie pod Poznaniem. Byli na tyle mili, że mnie nie zabili. Ale skazali na wygnanie. Zostawili mi polskie dokumenty i trochę waszych pieniędzy. Po śmierci brata jestem królem Lissy. Królem, który nawet nie potrafi jednoznacznie udowodnić, że jego kraj istnieje…
– Czemu samolot? – zapytałem. – Przecież można tam dopłynąć statkiem. Tak jak zapewne zrobił to kiedyś Grin.
– Trudne. Nie znam dokładnie położenia punktu stykowego. A strefa przejścia nie jest duża.
– Punkt stykowy?
– Brama. Kilometrowej średnicy walec przestrzeni. Anomalia… Miejsce, gdzie napięcie powierzchniowe naszej planety przybrało wartości krytyczne. Statek czy samolot, w sumie wszystko jedno, trzeba najpierw tam trafić. Tylko piloci i kapitanowie znają szlak.
***
Połowa grudnia. Ruch w sklepie się ożywił. Japończycy lecieli do Europy zobaczyć Boże Narodzenie, Europejczycy lecieli do Japonii szukać egzotycznego pleneru, by spędzić święta. Żydzi szmuglowali do Izraela zakazane tam choinki, a terroryści nie objawili się chwilowo. W grudniu spodziewaliśmy się zrobić półroczny obrót.
– Jak to jest z bagażami? – zapytałem wujaszka.
– W jakim sensie? – Łyknął kawy.
– No, jak się tam idzie, to co się z nimi dzieje?
– Ach, to proste. Możesz mieć bagaż podręczny, na przykład torbę z drobiazgami, wałówką, książką oraz bagaż normalny. Podręczny masz przy sobie, normalny kładziesz na taśmie i fru! Jedzie gdzieś tam transporterem do celników, oni go rewidują albo i nie, pewnie sprawdzają tylko niektóre. Wreszcie trafia do samolotu i leci w świat.
– Aha. A ile może go być?
– Tego nadawanego do dziesięciu kilo. A co, planujesz uciec za granicę? – Uśmiechnął się.
– A tak sobie myślę, czy to możliwie…
– W zasadzie tak, ale trzeba by lecieć w kufrze oznaczonym jako poczta dyplomatyczna. Tam nie ma limitów masy, no i oczywiście nie wolno takiej kontrolować. Zakazuje tego konwencja z 1812 roku. Cholera…
Pobladł lekko i złapał się za pierś w okolicy serca.
– Muszę odpocząć, bo padnę na zawał – wydyszał. – Wszystko przez tych zasranych biurokratów. Tak mnie umęczyli… A jutro cały dzień znowu w urzędach, ci z kontroli skarbowej chcą przejrzeć faktury z ostatnich pięciu lat. Dobrze, że mam ciebie, bo tak musiałbym zamknąć na cały dzień interes i byłyby cholerne straty…
***
Wujaszek zadzwonił o dziewiątej wieczorem.
– Stary, udupili nas – powiedział.
Mówił powoli, z trudem…
– Co się stało? – zaniepokoiłem się.
– Dopatrzyli się nieprawidłowości, łupnęli czterdzieści tysięcy kary i grożą mi trzema latami więzienia. Do nowego roku będziesz pracował sam. Lekarz nie wypuści mnie ze szpitala, mówi, że to rozległy stan przedzawałowy. Wydrzyj, ile się da, wyprzedaj resztę towaru. Po nowym roku poszukam ci jakiejś roboty u znajomych…
***
Król wytrzeszczył oczy, gdy wtajemniczyłem go w mój plan.
– Zwariowałeś – powiedział.
Zerwał się od stolika i przeszedł kilkanaście kroków. Zawrócił.
– Cholera, nie uda się – mruknął. – Chociaż z drugiej strony… Hm.
– Ryzyko jest spore, ale to może się udać. Nie będzie pan miał żadnej broni. Nie sądzę, żeby samolot leciał dłużej niż dwanaście godzin. Ładownia jest pewnie hermetycznie zamknięta, żeby bagaż nie zamarzł. Może być w niej duszno i bardzo zimno.
– Zróbmy to – powiedział. – Plułbym sobie w brodę do końca życia, gdybym nie zaryzykował.
Na każdym lotnisku znajduje się sklep z walizkami. Warszawskie Okęcie nie jest tu wyjątkiem. Walizki są różne. Wzięliśmy największą, kufer podróżny, wielki jak szafa. No, może ciut przesadziłem. Duży. Wciągnąłem go na zaplecze. Staruszek wskoczył do środka. Był mały, drobny i chudy. Zwinięty w kłębek, zmieścił się z trudem.
Wyrwaliśmy gumową uszczelkę spod wieka, a w dnie zrobiliśmy kilka dziur.
– Dwanaście, może osiemnaście godzin w bezruchu – mruknął. – Będzie nielekko. O ile, oczywiście, nie wpadnę od razu, jeszcze tu, w kraju. Kontrola…
– Poleci pan jako bagaż Valentina – uspokoiłem go. – Dyplomatycznego nie sprawdzają.
– Widziałeś kiedyś pocztę dyplomatyczną? Przywieszki, hologramy i tak dalej.
Wyjąłem z portfela uszkodzoną nalepkę. Oczy mu zabłysły. Przywieszkę z literkami VIP znalazłem w szufladzie wujaszka. Były na niej nadrukowane dane Valentina i jego adres. Jak się okazało w… Lissie.